Z Jackiem Dukajem rozmawia Jakub Bodziony.
„Czujemy na Zachodzie, jak wzbiera fala tej rozpaczy egzystencjonalnej. Nie muszę nic robić, żeby przeżyć, nie mam zadanej zewnętrznej konieczności – i po co w ogóle wstawać rano? Po co podejmować jakiekolwiek wyzwania? Po co żyć?”, mówi słynny pisarz.
Jakub Bodziony: Kiedy przestaniemy pracować?
Jacek Dukaj: Może pan zdefiniować pracę? Bo w sensie fizycznym pracą jest podniesienie tego kubka z kawą.
Kiedy będę musiał przestać być zatrudnionym w miejscu, gdzie za wykonane czynności otrzymuję wynagrodzenie, które jest mi konieczne do życia na poziomie uznawanym za przyzwoity.
Dla części mieszkańców Zachodu, żyjących w czułych objęciach państwa opiekuńczego, tego typu praca już nie jest konieczna.
Nadto wydłuża się okres przed i po pracy. W dużej skali, bo coraz dłużej trwa edukacja przed wejściem na rynek pracy i coraz więcej życia spędzamy na emeryturze; oraz w skali naszych codziennych zajętości, bo systematycznie od wieków spada liczba godzin w tygodniu, które trzeba poświęcić na pracę, żeby przeżyć.
Co więcej, kolejne czynności, które musieliśmy wykonywać, a nie były opłacane, zastępowane są przez technologię. Z tego punktu widzenia najważniejszymi wynalazkami XX wieku nie były wcale komputer czy internet, ale pralka i lodówka. To one wyzwoliły nas z najbardziej angażujących czasowo prac koniecznych a niepłatnych. Większość z nich należała do tak zwanych „zajęć domowych”, „kobiecych”.
I ten sam postęp technologiczny prowadzi do obezludniania – wyzwalania z konieczności pracy przez ludzi – gospodarki dotąd płatnej. Od zawodów jak kasjer, kierowca, asystent w call center, po maklerów, dziennikarzy, lekarzy i prawników.
Ale czy za tym nie idzie również coraz większe rozmywanie granicy pomiędzy pracą a czasem wolnym?
Tak, coraz trudniej wskazać, kiedy właściwie pracujesz, a kiedy nie. Im większa część ludzi pracuje w zawodach gospodarki kreatywnej, w tym laokoonowym splocie kultury, technologii i biznesu, tym mniej sensu ma samo pojęcie „pracy”. Ich umysły tak naprawdę nigdy nie „wychodzą z pracy”.
Na przykład?
Taka praca polega przecież w gruncie rzeczy na tym, że człowiek po prostu myśli. A sukces w niej zależy coraz silniej od nieuświadomionych procesów myślowych, czyli od tego, co robi ta część mózgu, w którą nie mamy wglądu, chociażby śpiąc. Niemniej już o tej jego pozaświadomej roli wiemy, wyceniamy ją, wspomagamy, także wprost: narkotykami. Mikrodawkowanie LSD i profilowana marihuana to standard kalifornijskich kreatywów.
Proszę spojrzeć na naukowców, celebrytów, dizajnerów, wynalazców. Całe ich życie sprowadza się do procesowania wiedzy o rzeczywistości, jest poddane temu trybowi pracy. Idą do kina niby dla rozrywki, ale każdy film stanowi też pożywkę kulturową. Każdy serial na necie, każdy klip na jutiubie, każdy widok w mieście, każda rozmowa na ulicy. Dla wąskiej grupy profesji tak było zawsze, lecz teraz jesteśmy tego wszystkiego boleśnie świadomi – i wszyscy czujemy owe zależności, bo coraz mniej zostało zawodów jak górnik, który bardzo precyzyjnie potrafi określić początek i koniec pracy: wychodzi z przodka, myje się, przebiera i już „nie jest w pracy”.
Praca rozmywa się także przez jej pokawałkowanie, rozdystrubuowanie, porozrzucanie geograficzne i osobowe. Zbiór czynności, który dawniej tworzył jeden etat, teraz jest podzielony na drobne segmenty, część z nich nadal wykonują ludzie, część programy, część tutaj, a część – na drugim końcu świata, część zaś w ogóle zniknęła, bo problem rozwiązała większa wydajność albo lepsze materiały. Z jednego etatu powstało kilkanaście, kilkadziesiąt zajęć, ale w sumie dają one ludziom drobny ułamek płacy etatu. Tak wygląda współczesna „gig economy”, która stanowi w istocie jedynie etap przejściowy – malowniczo rozrzucone po krajobrazie szczątki tradycyjnej „pracy człowieka”.
Pana książkę „Po piśmie” też czytałem w czasie wolnym, ale robiłem to, żeby odpowiednio się przygotować do naszej rozmowy, którą przeprowadzam w ramach swojej pracy.
Pan wiedział, że czyta książkę dla zwiększenia wartości swojej pracy, siebie jako pracownika. Od czego więc był to czas „wolny”?
O coraz mniejszej liczbie aktywności można powiedzieć, że z całą pewnością nie przełożą się na zwiększenie szans zrobienia kariery, zarobku, podniesienia statusu.
Im bardziej klasyczna praca zanika, tym bardziej rozciągamy jej etos na całość naszej aktywności.
Brzmi jak sen coachów, którzy powtarzają, że w każdej godzinie i minucie musisz być produktywny i się samorealizować.
To jeden z wielu sposobów, jakimi człowiek Zachodu próbuje usensownić swoje życie.
Im bardziej klasyczna praca zanika, tym bardziej rozciągamy jej etos na całość naszej aktywności.
Wizja świata, w którym nie będziemy musieli pracować, wydaje się kusząca, a pan określa ją jako ocean nudy. To źle, że będziemy mieć więcej czasu dla siebie?
Jeśli „czas dla siebie” definiujemy jako „coś, co nie jest pracą”, to mówimy z wnętrza systemu wartości, w którym bez pracy w ogóle nie wiemy, czym jest „czas dla siebie”, a pewnie i kim jest „ja”. Gdy praca nie istnieje, to co jest „nie-pracą”? Podobnie – gdy praca tak się rozmyła, że jest wszędzie i nigdzie.
Pisze pan również, że dzięki pracy rozwijamy się, samorealizujemy, czerpiemy satysfakcję i nadajemy sens życiu. Skoro tej pracy jest coraz mniej, to ten sens również zanika?
Czujemy na Zachodzie, jak wzbiera fala tej rozpaczy egzystencjonalnej. Nie muszę nic robić, żeby przeżyć, nie mam zadanej zewnętrznej konieczności – i po co w ogóle wstawać rano? Po co podejmować jakiekolwiek wyzwania? Po co żyć?
Najpierw był to przede wszystkim dramat ludzi, którzy odchodzą na emeryturę i nie mogą zastąpić pracy żadnymi innymi strukturami nadającymi sens, pogrążają się więc w depresji i nałogach. Im bardziej ich zawód był sensotwórczy, budował ich tożsamość, w tym większą pustkę potem wpadają. W USA powstały instytucje, które zajmują się zapobieganiem samobójstwom wśród emerytowanych policjantów, strażaków i żołnierzy. Bo to są profesje nadające życiu wyjątkowo mocną strukturę znaczeń, celów, wartości. Kiedy nagle ją tracimy, psychika się zapada – jak ciało, z którego wypruto kościec.
Czyli poprzez rozwój technologiczny doprowadziliśmy do częściowego zatracenia sensu życia?
Pośrednio. Technologie zmieniają sposób, w jaki żyjemy i pracujemy, co zmienia sposób, w jaki myślimy o sobie, mitologizujemy rzeczywistość i zaspokajamy najgłębsze, stałe potrzeby, te niezależne do kultury.
Zmieniają się także miejsca pracy. Nie tylko z biura na dom, ale w sensie geograficznym. Coraz więcej za pracą podróżujemy.
Mobilność społeczna stanowi drugą stronę outsourcingu, który przesuwa pracę tam, gdzie można ją wykonać taniej, efektywniej i szybciej. Analogicznie pracownicy migrują do miejsc, w których warunki – podatkowe, demograficzne, technologiczne – czynią zatrudnienie opłacalnym.
Czyli klasyczny przykład Polaków w Irlandii czy Wielkiej Brytanii.
Polacy jadą do Wielkiej Brytanii, tam podejmują się tej samej pracy za płacę mniejszą niż Brytyjczycy, a do Polski z kolei przyjeżdżają Ukraińcy, którzy tu pracują za mniejsze pieniądze niż Polacy.
Oba te procesy – mobilność pracy i mobilność pracowników – obrazują dominację kapitału nad pracą, rosnącą nieprzerwanie od lat 70., kiedy związki zawodowe były w stanie trzymać w szantażu całe branże, całe kraje.
Jedno strukturalne ograniczenie tego mechanizmu wynika z rozwoju technik komunikacji, dzięki którym może pan pracować zdalnie – to casus przesuniętych na drugą półkulę call centers obsługujących cały świat anglojęzyczny. Ale automatyzacja i cyfryzacja zarazem tak zwiększają wydajność pracy, że jeden programista z Australii może odebrać pracę milionom osób na Ziemi, które wcześniej musiały ją wykonywać lokalnie, każda gdzie indziej.
Ale nie da się w nieskończoność zmieniać rynków na tańsze i bardziej efektywne.
To drugie fundamentalne ograniczenie. W narracji marksistowskiej mówi się o spatial fix: ucieczce kapitału i pracy do coraz nowych regionów. Skoro nie można rozwiązać strukturalnych problemów, poszerza się pole walki. To oczywiście bardzo uproszczony model, bo równolegle z tymi przemieszczeniami w przestrzeni następowały lokalne i nielokalne zmiany technologiczne, polityczne, kulturowe. Ale klasyczne teorie markistowskie znajdują w spatial fix rozwiązanie tego paradoksu: kapitalizm od dwóch wieków znajduje się ponoć w stanie agonii, na moment przed kryzysem wynikającym z jego nieprzezwyciężalnych sprzeczności – a jednak zawsze jakoś je przezwycięża. Jak? Zagarniając nowe kraje, kontynenty.
Czyli kolonializm?
Tak też działa współczesna globalizacja. Naszą supertanią elektronikę i ciuchy produkują za niewolnicze pensje tubylcy na drugim końcu globu, szczęśliwi, że w ogóle mają pracę, że dotarł do nich wielki kapitał. Zabierając tym samym pracę niższym warstwom z krajów Zachodu. Które kupują tę elektronikę i ciuchy. Za co, skoro zostali pozbawieni pracy? Na kredyt. Zaciągając długi, indywidualnie oraz jako państwo, to znaczy przez deficyt krajowy utrzymujący świadczenia społeczne i oddłużający banki zakopane w nieodzyskiwalnych długach indywidualnych.
Rzecz w tym, że liczba miejsc, gdzie możemy szukać takich zewnętrznych rozwiązań, jest ograniczona. Globalizacja ogarnęła całą Ziemię. System się domknął. Nie ma już „zewnętrza”. Nie ma kolejnych kontynentów do odkrycia, kolejnych Chin z miliardem supertanich pracowników. Tak jak w klasycznym kolonializmie, gdy zasoby naturalne w końcu się wyczerpują, tak tu migrujący kapitał podnosi warunki życia i oczekiwania płacowe. Przewaga i korzyść zanika. Ostatnim miejscem o odpowiednio dużym potencjale demograficznym jest Afryka – właśnie kolonizowana przez Chiny, których nie miażdży postkolonialne poczucie winy, tak paraliżujące Zachód.
Trudniej aplikować ten mechanizm do zmiennych kulturowych, jak język, etyka pracy, religia; a zupełnie nie da się tego zrobić wobec geografii czy klimatu.
W pewnych miejscach na Ziemi mogę hodować jakieś warzywa albo zwierzęta, a w innych nie.
I to samo rozumowanie dotyczy gospodarki kreatywnej, tylko inne warunki determinują tu sukces. Z jakimi kombinacjami cech koreluje innowacyjność, kreatywność, wysoka liczba start-upów technologicznych, patentów itp.? Od czasu Richarda Floridy myśli się takimi pakietami cech. Wielu decydentów zostało zarażonych przekonaniem, że wystarczy daną kombinację powtórzyć w innym miejscu na Ziemi i dostaniemy taki sam rezultat: drugą Dolinę Krzemową.
Ale korelacja nie oznacza wynikowości.
Bodaj najbardziej absurdalnym przykładem takiego fetyszyzowania korelacji było wnioskowanie, że skoro gospodarka kreatywna kwitnie w miejscach, gdzie jest duży procent homoseksualistów – to inwestujmy w kulturę gejowską i urośnie nam PKB.
Skuteczne przełamanie reguły globalnego monopolu wymaga zanegowania logiki liberalnej demokracji i kapitalizmu: są to Chiny z ich Alibabami, Tencentami i ich rodzimym przemysłem filmowym wypuszczającym już blockbustery o blisko miliardowych przychodach.
To jakie powinny być te korelaty?
Najczęściej wymienia się konieczność bliskości silnego ośrodka akademickiego, wystarczająco licznych early adopters, gotowej infrastruktury biznesowej i wysokiego poziomu zróżnicowania populacji, nie tylko etnicznie i kulturowo, ale również pod względem ścieżek życia, kariery. Potrzebni są humaniści, ścisłowcy, artyści, biznesmeni, pracownicy fizyczni. I niezbędny jest poziomy ruch między nimi. Jemu sprzyja długi okres słonecznej pogody, skłaniający do przebywania na zewnątrz. To wszystko w płaskiej zabudowie, z wieloma atrakcjami na wolnym powietrzu. W ten sposób mieszają się ludzie, idee. I maszyna rusza.
I tak samo nie jest w przypadku gospodarki cyfrowej?
Technologie cyfrowe od kilkudziesięciu lat stanowią naturalne środowisko gospodarki kreatywnej. Pozwalają skalować każdy produkt aż do miliardów odbiorców, bez kosztów transportu i fizycznego wykonania, idealnie wpasowując się w liberalne założenia dwudziestowiecznej globalizacji.
Dzięki scyfryzowaniu rzeczywistości sparametryzowano i poddano twardej metodzie naukowej wiele dziedzin uchodzących dotąd za tajemnicę Boga lub natury tudzież esencję człowieczeństwa. Dotyczy to na przykład cyfryzacji i parametryzacji sztuki czy przeniknięcia pragnień, lęków, uprzedzeń i ambicji nieuświadamianych sobie przez samych ludzi – ale big data je zna i może na nich pracować jak na zbiorach liczb. Ten proces w powiązaniu z globalizacją prowadzi do sytuacji, gdy w większości dziedzin, gdzie produkt jest w całości lub prawie w całości cyfryzowalny, wystarcza jedno hipercentrum na cały glob. Tą ścieżką podąża Hollywood jako hub globalnej kultury.
Skoro ludzie, kapitał i produkty mogą swobodnie przepływać bez dodatkowych barier – prawnych, podatkowych, technologicznych – to w logice kapitalistycznej konkurencji bardzo trudno uzasadnić dublowanie całych tych procesów na większych kosztach i z gorszymi skutkami. Jedno jest Google, jeden Facebook, jeden Amazon. Nawet gdyby politycy w USA rozbili Facebooka prawem antymonopolowym, zaraz albo jakaś jego cząstka, albo nowy konkurent zająłby analogiczną pozycję. Taka jest natura środowiska cyfrowego w zglobalizowanym świecie, dodatkowo wzmacniana przez odchodzenie od pisma ku standardom audio i wideo. Wyszukiwarka internetowa z interfejsem tekstowym pozwala wybrać rezultat z większej próbki – zazwyczaj jest to tyle, ile przeczytasz na ekranie. Wyszukiwarka audio dostarcza ci tylko jeden wynik na raz: słyszysz tylko jedną „prawdziwą” odpowiedź. Niby możesz poczekać na dalsze – ale kto poczeka?
I widzimy, że skuteczne przełamanie tej reguły globalnego monopolu wymaga zanegowania logiki liberalnej demokracji i kapitalizmu: są to Chiny z ich Alibabami, Tencentami i ich rodzimym przemysłem filmowym wypuszczającym już blockbustery o blisko miliardowych przychodach; oraz Rosja, na mniejszą skalę, ale także usiłująca budować oddzielny ekosystem cyfrowy.
Czy to przyszłość, której nie da się uniknąć?
To teraźniejszość. W którą stronę skręcą te procesy – o tym trwają właśnie gorące dyskusje, na tym tle wybuchają wojny celne. Właściwie wszyscy już czują, że znaleźliśmy się w momencie przełomu. Mówiąc językiem fizyki: w punkcie bifurkacji. Kluczowe procesy ważą się na ostrzu noża – ale gdy już się jakimś drobnym pchnięciem zdecyduje, czy osuną się w lewo, czy w prawo, zmiana jest gigantyczna i nieodwracalna.
Te procesy dotyczą przede wszystkim ogólnoświatowych standardów cyfryzacji, jak 5G, metod ograniczenia globalizacji, dotyczą sztucznej inteligencji, medycyny długowieczności, w ogóle bioinżynierii czy systemu edukacji. Zarządzanie nimi, a przynajmniej wyprzedzające dostosowanie się, stanowi wyzwanie zarówno dla korporacji i państw, chociażby w projektowaniu systemów emerytalnych (tylko Pekin ma moc, by zarządzić ogólnopaństwową strategię kształcenia inżynierów kosztem humanistów), jak i dla każdego człowieka z osobna, w tym dla rodziców, którzy zastanawiają się, do jakiej szkoły posłać dziecko.
To weźmy polski przypadek. Od 3. roku życia, kiedy dziecko trafia do przedszkola, przez wszystkie dalsze etapy edukacji, jesteśmy przygotowywani do bycia elementem rynku pracy.
Nie jest tajemnicą, że współczesny system edukacji powszechnej ma w DNA tradycje dziewiętnastowiecznego przemysłu i wojska. Powstało wtedy masowe zapotrzebowanie na pracowników, którzy potrafiliby obsługiwać maszyny, wykonywać polecenia-algorytmy i funkcjonować w złożonych organizacjach. Musieli umieć czytać, pisać, rachować i współpracować z innymi robotnikami, często pochodzącymi z odmiennych kultur, języków. Mógł ich więc połączyć ten sam ideał doskonałej wymienności ludzi-trybików w wielkiej maszynie – warunek stanowiło poddanie się procedurze.
I ów duch dziewiętnastowiecznego mechanicyzmu żyje nadal w szkołach podstawowych i średnich; przeniknął także do uniwersytetów – „produkujących” absolwentów dla rynku pracy.
Ale wraz z rozwojem gospodarczym ten system ulegał ciągłym przemianom.
W ramach tego samego paradygmatu. Podobne zmiany zachodzą bardzo powoli, instytucje mają wielką inercję, wykształcają własne mitologie.
Ludzie przez dziesiątki lat pracują w takich zawodach, w takiej strukturze, i tak też kształcą kolejne pokolenia. Ich tożsamość i poczucie wartości są ściśle powiązane z byciem takim właśnie uczniem lub nauczycielem. Mało kto jest w stanie przeprogramować swoje najgłębsze „ja” i przyznać, że całe jego dotychczasowe życie było niepotrzebne, bezwartościowe, bezcelowe. Poświęcone instytucjonalnej grotesce jak z Kafki czy Monty Pythona.
Dla podobnych przełomów konieczny jest przymus zewnętrzny, i otóż teraz tu dochodzimy do momentu kryzysu. W Stanach mówi się głośno o konieczności całkowitego wywrócenia systemu edukacji, co najmniej z trzech powodów: niewydolności szkół publicznych; przesterowania uniwersytetów przez lewicę do celów pozanaukowych; obciążenia całych pokoleń ogromnymi długami studenckimi, które mają charakter zgoła pańszczyźniany, jako że uniwersytety wywalczyły sobie ongi wyjątek z prawa o bankructwie.
Największym problemem w budowie alternatywnego systemu kształcenia nie jest dostęp do wiedzy, ją już bowiem niemal w całości można znaleźć w sieci – wyjątek stanowią umiejętności związane z motoryką, praktyką lub dynamiczną współpracą w grupie. Natomiast im wyżej notowany uniwersytet, tym bardziej pełni on rolę certyfikatora kompetencji i agregatora znajomości. I dla tych jego funkcji na razie nie ma alternatywy.
Kolejne pokolenia nie powinny już być kształcone w sposób, który uczyni z nich jak najlepszych pracowników, bo tej pracy dla nich nie wystarczy?
Jeśli zakładamy taką kontynuację zmian, w wyniku których znaczna większość nie może mieć nadziei na pracę – nadziei, że pracowanie będzie miało jakikolwiek praktyczny sens – to kształcenie pod wymagania stawiane pracownikowi przez rynek staje się absurdem. Gdy praca stanowi wyjątek, luksus, cały nasz system edukacyjny musi ulec radykalnej zmianie. A tak naprawdę – powinien się zmienić znacznie wcześniej, z pokoleniowym wyprzedzeniem, licząc od żłobków i przedszkoli dla dzieci, które jako dorośli wejdą już w świat z pracą rozmytą albo z permanentnym jej niedoborem.
Globalizacja ogarnęła całą Ziemię. System się domknął. Nie ma już „zewnętrza”. Nie ma kolejnych kontynentów do odkrycia, kolejnych Chin z miliardem supertanich pracowników.
W jakiś sposób należałoby przeformatować system edukacji?
Celem nie może być już zdobywanie wiedzy, lecz najdosłowniejsze kształtowanie człowieka: charakterologiczne, psychologiczne, egzystencjalne. Wyrobienie w nim zdolności do samodzielnego nadawania sensu swojemu życiu, w braku tych zewnętrznych przymusów: pracy, rodziny, absolutu kulturowego, religijnego.
Pochodną tej zdolności może być także zdobywanie wiedzy, ale wcale nie jest ono konieczne.
No bo po co teraz się uczymy?
Po to, żeby wykorzystać wiedzę w swoim życiu, tak żeby dostać lepszą pracę i zająć wysoką pozycję społeczną.
Więc gdy odejmiemy ten zewnętrzny generator celów i wartości i tę metodę osiągania prestiżu społecznego, zdobywanie wiedzy samo w sobie staje się rodzajem ścieżki duchowej, jako głęboka dyspozycja mentalna. Jedni oddają się podróżom po świecie, drudzy ćwiczą ciało, a część będzie chłonąć wiedzę. To aktywność autoteliczna. Rodzaj powołania, dyscyplina parareligijna.
I w przyszłości to będzie tylko z jedna z możliwych do wyboru ścieżek, a nie obowiązujący standard?
Nie zajmuję się tu malowaniem przyszłości; patrzę na współczesny świat. Spójrzmy na historię rodzinną tak zwanych elit. O zostaniu artystą, naukowcem, przedsiębiorcą, prawnikiem zazwyczaj decydują predyspozycje odziedziczone po rodzicach. Nie genetyczne i nie są to predyspozycje do konkretnego zawodu – lecz kulturowe: kod nawyków życiowych umożliwiający jednostce taki rozwój.
Na Zachodzie, gdzie ta reguła mocno się zinstytucjonalizowała, absolwenci Ivy League czy École Nationale d’Administration tworzą coraz bardziej zamknięte klany.
I sama ta obiegowa fraza – na przykład „absolwent Harvardu” – wprowadza w błąd, bo o wszystkim przesądza zbiór nawyków i umiejętności, który nabyłeś, zanim jeszcze przeszedłeś tę bramkę selekcyjną. Czego się nauczysz lub nie nauczysz na Harvardzie, nie ma żadnego znaczenia; ważne, że się tam dostałeś.
Mowa tu o drobnym ułamku ludzkości: tych, którzy już dziś pracują nie, żeby móc przeżyć – robią to, co robią, bo nie mogą inaczej, bo tacy są, bo tak ich ukształtowano, taki wewnętrzny napęd im wmontowano. Ale cała reszta, wychowywana, kształcona i wtrenowywana w stare nawyki życiowe, znajduje się oto nagle w sytuacji kół zębatych seryjnie produkowanych do maszyn, które wyszły z użytku. Rządzi bowiem nimi ten paradygmat mechanicystyczny: funkcji, zewnętrznie zadawanego celu, użyteczności. Kiedy pracują, kiedy się rozrywają, kiedy myją zęby, kiedy uprawiają seks, kiedy wyprowadzają psa.
Teraz to straciło sens?
Wszystkie te funkcje, w których człowiek odnajdywał wartość – materialną i duchową – przez wykonywanie mechanicznych czynności, już faktycznie mogą być pełnione przez mechanizmy.
Każdy może się dziś rozrywać od rana do wieczora, i to tak skutecznie, że jego własne „ja” narracyjne nie jest już zupełnie potrzebne; życie żyje się poza nami.
Czy ta cała analiza nie jest zbyt futurystyczna i oderwana od rzeczywistości? Przeciętny pracownik na co dzień nie widzi tych zjawisk. I może nigdy nie zobaczy?
Najczęściej spotyka się dwa argumenty przeciwko obezludnieniu pracy.
Po pierwsze, kontrargument z przeszłości: że już co najmniej od czasu luddystów zapowiadano rychłe przejęcie pracy przez maszyny. Łączy się tu wszakże pod jednym terminem i skutkiem dziewiętnastowieczne maszyny tkackie oraz komputery z samouczącymi się algorytmami – jakby z faktu, że potrafimy tak różne zjawiska wcisnąć pod to samo słowo, wynikała ich tożsamość we wszystkich efektach gospodarczych, społecznych, technologicznych.
Po drugie, ekonomiści klasycznych szkół wolnorynkowych rozumują w ten sposób: automatyzacja oznacza potanienie produktów i usług (inaczej pracodawcy nie zastępowaliby ludzi programami i maszynami), toteż za tę samą sumę klient może nabyć teraz więcej – a zatem rośnie popyt na nowe towary i usługi – co generuje nowe miejsca pracy. To prawda, że ludzkie potrzeby i pragnienia można pobudzać w nieskończoność, lecz bezzasadnym jest założenie, że te potrzeby i pragnienia mogą być zaspokajane wyłącznie przez ludzkich pracowników.
Jak długo może jeszcze trwać obecny system?
On ma wielką inercję, jeszcze długo będzie wypluwał pracowników wykształconych do nieistniejących prac i zdezaktualizowanego modelu życia.
Formę przejściową stanowi instytucja uniwersytetów trzeciego wieku: one już pełnią rolę bardziej terapeutyczno-egzystencjalną.
Bo zapełniają emerytom tę egzystencjonalną pustkę, która powstała po wypadnięciu z rynku pracy?
Jeśli masz poduszkę finansową emerytury, pozostaje ci jeszcze kilkanaście albo kilkadziesiąt lat do przeżycia bez konieczności pracy. Odchowałeś dzieci, skończyłeś „karierę zawodową”, jak mówią elity, albo „nie chodzisz do pracy”, jak mówi większość, i tracisz te zewnętrzne przymusy, strukturę wartości, sensów, powinności, które dotąd cię nakręcały. I ci, co „chodzili do pracy”, najczęściej wtedy nie mają zdolności, kompetencji, ani tej predyspozycji woli, by samemu sobie narzucić sensy, cele, powinności. Otwarcie nazywają ów stan „czekaniem na śmierć”. Z zewnątrz postrzegamy go najczęściej jako siedzenie od rana do wieczora przed telewizorem.
Istnieje wersja „czekania na śmierć” dla tych, co mają kariery, ona jednak nadal wymaga indywidualnego skrzywienia życiowego – pokazał ją na przykład Michel Houellebecq w „Serotoninie”.
I co wtedy ma zrobić jednostka, która urodziła się w określonym miejscu i czasie i została przepracowana przez system?
W naturalnym odruchu zanurzamy się w rozrywce. Cały przemysł zabawy i przeżywactwa służy wypełnieniu pustki, w którą się zapadamy pozostawieni sami wobec siebie – „nierozerwani” – bez zewnętrznych przymusów i sensów stanowiących pochodną dotychczasowych konieczności życiowych. Bo w tej ciszy i pustce tym wyraźniej słychać głos starego „ja” narracyjnego: tym byłem, tym jestem, tym będę, taka jest moja opowieść, do tego dążę, to mi się udało, a to nie, po to żyję. I ten głos staje się nie do zniesienia, kiedy nie ma już do wypowiedzenia takiej „opowieści na życie” danej przez zawód, religię, porządek społeczny.
Więc najpierw zagłuszasz to „ja”. Aż w końcu ono wysycha, klęśnie, zanika. I to wycofywanie się z klasycznej samo-świadomości w przeżywactwo i reaktywność obserwujemy na co dzień. Od kultu zajętości („nie mam czasu na nic”), do snobizmów na mindfullness i ucieczek w pustelnie: taki kontrtrend najwyraźniej wskazuje na przemożność trendu dominującego; są to oznaki desperacji.
Sam fenomen filozofowie i pisarze analizowali od wieków, pozostawał on jednak ograniczony do najwyższych warstw społecznych, głównie arystokracji: tych, którzy już wtedy nie musieli pracować. XX wiek przyniósł zaś przemysłową produkcję rozrywki dla mas, a komputeryzacja i big data podporządkowały ją metodzie naukowej. Aż do takiego rozrywki udoskonalenia i zindywidualizowania, że każdy może się dziś rozrywać od rana do wieczora, i to tak skutecznie, że jego własne „ja” narracyjne nie jest już zupełnie potrzebne; życie żyje się poza nami.
W USA powstały instytucje, które zajmują się zapobieganiem samobójstwom wśród emerytowanych policjantów, strażaków i żołnierzy. Bo to są profesje nadające życiu wyjątkowo mocną strukturę znaczeń, celów, wartości. Kiedy nagle ją tracimy, psychika się zapada – jak ciało, z którego wypruto kościec.
Dlatego napisał pan, że GAFA (Google, Amazon, Facebook, Apple) są gwarantem naszego zdrowia psychicznego?
Dzięki nim mamy co przeżywać. Ale na ile to właśnie jest naturalny stan człowieka, a na ile sztuczne remedium, coś w rodzaju egzystencjonalnego prozacu, które prędzej czy później tylko pogorszy sprawę swoimi skutkami ubocznymi? Nie sposób stwierdzić; to w dużej mierze pytanie o plastyczność psychiki człowieka jako jednostki i człowieka w społeczeństwie.
W modelu dotąd dominującym, od rewolucji agrarnej, żyliśmy i pracowaliśmy pod mitologią celowości, intencjonalności, zbudowaną przez dziesiątki tysięcy lat kultury oralnej, kiedy myślenie animistyczno-magiczne „tłumaczyło” nam świat zewnętrzny (przyrodę) i świat wewnętrzny (psychikę). Uruchomiwszy cywilizację technologiczną, stopniowo zastępowaliśmy to wyjaśnienie modelem naukowym. A on na koniec odsłonił zimną rzeczywistość bezcelowych, chaotycznych procesów. Jej nie da się pogodzić z „opowieścią o życiu”, która niosła nas dotąd, cywilizacyjnie i jednostkowo. Stąd „odczarowanie” świata, śmierć Boga i dwudziestowieczne konwulsje ideologii podmieniających w objaśnianiu rzeczywistości metafizykę intencjonalności na naukę.
Ale wtedy straciliśmy tylko jedno źródło sensu, jedną z dwóch protez egzystencjalnych. Druga – praca – nadal nas utrzymywała w pionie, budowała zastępcze opowieści o celu, sensie, wartościach.
Yuval Noah Harari w „Sapiens” również snuje rozważania o rewolucji neolitycznej, wskutek której człowiek zmienił tryb życia ze zbieracko-łowieckiego, na bardziej osiadły i rolniczy. Tylko, że on, wbrew temu, co mnie uczono, uważano to za dziejowy błąd ludzkości.
Pogląd, że rewolucja agrarna była wielkim dobrodziejstwem dla ludzkości, dominował w XX wieku. Stopniowo kolejne odkrycia archeologiczne doprowadziły do zniuansowania obrazu: w dystansie tych paru tysięcy lat, po przejściu z trybu życia łowiecko-zbierackiego do rolniczego, nastąpił spadek jakości życia Homo sapiens.
To znaczy?
Ludzie żyli krócej, częściej chorowali i znaczenie więcej czasu musieli poświęcać na pracę. Niemniej ten „upadek w pracę” – którego echa idą przez religie i mitologie większości kultur, opowieściami o Złotym Wieku, o wygnaniu z Raju w pot, krew i znój pracy na roli – był warunkiem koniecznym późniejszych zmian, które doprowadziły w końcu do rozwoju cywilizacji technologicznej. Która oto z pracy nas wyzwala.
To który stan jest naturalny dla człowieka – ten z pracą czy bez?
Im głębiej sięgniemy w dzieje człowieka, tym dziwniejsze z naszego punktu widzenia sposoby bytowania odnajdziemy. I niby ze względu na samą chronologię powinny się one jawić nam naturalniejszymi, bo pierwotnymi i trwającymi znacznie dłużej niż style życia właściwe dla coraz szybciej zmieniającej się cywilizacji technologicznej.
Tylko gdzieś trzeba postawić granicę.
Bo tak można się cofać aż do form prehominidalnych, które nie posługiwały się nawet językiem, a przecież były „jeszcze naturalniejsze”.
Psychologia ewolucyjna, zwłaszcza w wersji pop, znanej z diet paleo itp., przyzwyczaiła nas do rozumowania schematami: to dla człowieka lepsze, co bliższe jego zwierzęcej przeszłości; co odpowiada jego „naturze” ukształtowanej przez ewolucję. Stąd pytania: do jakiego trybu życia zostaliśmy ewolucyjnie przystosowani? Do takiego, który nie wymaga pracy, czy raczej do orki i przesiadywania za biurkiem od ósmej do szesnastej?
I jak jest pana zdaniem?
Jeśli przyjmiemy te założenia, to łowiecko-zbieracki sposób bytowania jest oczywiście naturalniejszy, bo w nim żyliśmy wystarczająco długo, żeby w ogóle mogły nastąpić ewolucyjne przystosowania. Podczas gdy cała historia człowieka od rewolucji neolitycznej to dla genetyki mgnienie oka. Człowiek nie jest muszką owocówką, rozmnaża się w cyklach kilkunastoletnich.
Czyli chce pan powiedzieć, że całe nasze życie jesteśmy przygotowywani do stanu, który jest wbrew ludzkiej naturze?
Ale można podważyć w ogóle istnienie czegoś takiego jak „natura” człowieka. Jeśli pociągniemy konsekwentnie idee oświeceniowe, to zobaczymy, że człowiek właśnie dlatego jest człowiekiem, że nie zależy bezwolnie i bezświadomie od natury; że sam się może kształtować. Może zadawać sobie swoją naturę, jeśli już mamy używać tego skrótu myślowego.
I takie przemiany są częścią procesu „samostwórstwa”. Okay, kilkadziesiąt lat uczyłeś się i żyłeś w kulcie pracy, a teraz czujesz się pusty, nieszczęśliwy, błąkasz się bez celu i narkotyzujesz chemicznie albo kulturowo.
Sami się tak przeformatowaliśmy?
Niezamierzenie, w efekcie ubocznym postępu technologicznego, który ma swoją własną celowość – ale, jak widać, skutecznie. Wobec tego – rozumują progresiści, których konserwatysta nazwie „inżynierami społecznymi” – można równie skutecznie, a już zamierzenie, odpowiedzieć innymi zmianami.
W swojej książce pisze pan również o potrzebie fundamentalnej zmiany roli państwa.
Dysponujemy tą wiedzą, przeprowadzamy analizy, a jednak na politykę przekłada się to bardzo powoli, na razie głównie poza świadomością samych polityków. W ten sposób na przykład Donald Trump zyskał na masowym bezrobociu w środkowych stanach USA, spowodowanym właśnie automatyzacją i outsource’owaniem pracy. W obecnym cyklu wyborczym pojawił się już jeden kandydat na prezydenta USA, który świadomie odwołuje się do tych problemów i potrzeb: Andrew Yang. On wprost mówi o kryzysie opioidowym jako pochodnej zatracenia sensu życia przez duże grupy wyborców – spowodowanego automatyzacją i globalizacją. I jako środek może nie zaradczy, ale przejściową amortyzację i rozwiązanie pomostowe – Yang proponuje uniwersalny dochód minimalny (Universal Basic Income – UBI). Finansowany z opodatkowania gigantów gospodarki cyfrowej, jak Google, Facebook, Amazon, które bezpośrednio odpowiadają za likwidację milionów miejsc pracy, a skutecznie wymigują się od opodatkowania.
Dzięki Amazonowi potaniała ogromna liczba produktów, ale nie towarzyszyło temu pojawienie się nowych miejsc pracy. Zamykaniu sklepów detalicznych z ludzkimi sprzedawcami odpowiada otwieranie centrów dystrybucyjnych niemal bezludnych, skomputeryzowanych i zautomatyzowanych. Kupujemy więcej, lecz zyski nie płyną do nowych pracowników, lecz na szczyty paru korporacji-monopolistów.
Wzorcem byłby tu UBI od dawna przysługujący wszystkim mieszkańcom stanu Alaska, a finansowany z zysków z wydobywanej tam ropy.
Sami potentaci w Dolinie Krzemowej też mają świadomość tego wyzwania. Wielu z nich promuje UBI. Dopiero co Elon Musk poparł oficjalnie Andrew Yanga.
Indywidualny sens życia oraz wartości spajające wspólnotę nie tylko mogą, ale muszą być wytwarzane i podtrzymywane przez technologów człowieczeństwa.
Według pana ratunkiem ma być powstanie… Ministerstwa Sensu Życia, które pozwoli obywatelom na szczęśliwe uprawianie nudy.
Rozłóżmy na części te hasła i skróty myślowe.
Człowiek przestaje być dla nauki tajemnicą, także na poziomie często nieuświadamianych przez niego samego zależności psychologicznych, które dają mu napęd życiowy, ambicję, kreują cele, wartości, określają warunki skupienia uwagi, wysiłku woli oraz intelektu, ale także znudzenia, zniechęcenia, bezwoli. Do tej pory główny użytek z tej wiedzy robiły firmy cyfrowej gospodarki, prześcigające się w sposobach przyciągania i utrzymywania uwagi użytkownika (stąd mowa o tak zwanej attention economy), wkręcania go w pętle uzależnień, zgamifikowania jego życia online i offline. Jest to o tyle naturalne sprzężenie, że stosowanie tych metod na miliardach użytkowników dostarcza firmom big data jeszcze precyzyjniejszych danych, pozwalających owe metody usprawnić i rozszerzyć na kolejne dziedziny i aspekty życia itd., itd., w dodatnim sprzężeniu zwrotnym.
Ale Chiny pokazały, że równie dobrze, jeśli nie lepiej, może tę wiedzę i technologię wykorzystywać państwo. I według mnie długofalową i najistotniejszą funkcją Social Credit System nie jest totalitarna inwigilacja i kontrola społeczna, ale stworzenie sztucznego zastępnika tego szkieletu egzystencjalnego – hierarchii wartości, celów i znaczeń – który utrzyma obywateli chińskich ponad otchłanią bezsensu, pomimo radykalnych zmian: rozmycia pracy, rewolucji lifestyle’owych, inżynierii genetycznej, uzależnienia od środowiska technologicznego etc.
Ten sens zapewnia ciągłe porównywanie się z miliardem pozostałych obywateli?
Jeden aspekt to psychologia gamifikacji, nieustannego utrzymywania człowieka na wąskiej ścieżce pomiędzy znudzeniem – kiedy zadanie jest zbyt łatwe; i zniechęceniem – gdy jest zbyt trudne; zawsze z nową marchewką na wyciągnięcie ręki. Ale człowiek się także porównuje do innych. Skale sukcesu i wartości są relatywne. Technologizacja tego fenomenu odpowiada za sukces mediów społecznościowych.
Social Credit System zrobił to, co Zuckerberg zapowiadał w swoim słynnym manifeście: oparcie zasad życia społecznego w „prawdziwym świecie” na zasadach i psychologii sieci. Tylko że Chińczycy obywają się bez utopijnej ideologii Zuckerberga. Wystarcza konfucjański pragmatyzm: spokój społeczny, harmonia, rozwój Państwa Środka.
Niemniej podstawowa myśl jest ta sama: indywidualny sens życia oraz wartości spajające wspólnotę nie tylko mogą, ale muszą być wytwarzane i podtrzymywane przez technologów człowieczeństwa.
To przypomina fabułę jednego z odcinków serialu „Black Mirror”.
Tylko o tym potrafimy dyskutować poza swoją bańką, co wcześniej oswoiła globalna popkultura.
Jacek Dukaj
pisarz języka polskiego, autor powieści, opowiadań, esejów, tworzy światy, historie & idee na granicy człowieczeństwa, rozumu & języka w sztuce imersywnej fikcji & wielkiej narracji. Laureat Europejskiej Nagrody Literackiej, Nagrody Kościeliskich, Nagrody im. Janusza A. Zajdla i Nagrody im. Jerzego Żuławskiego. Odznaczony medalem Gloria Artis – Zasłużony Kulturze.
Jakub Bodziony
zastępca sekretarza redakcji „Kultury Liberalnej”. Prywatnie miłośnik fantastyki i science fiction. Twitter: @bodzionykuba
Opublikowano za: https://kulturaliberalna.pl/2019/09/06/jacek-dukaj-przyszlosc-praca-czlowiek-rozpacz-egzystencja/
Ha, piękny tekst, uwielbiam takie post hedonistyczne wynurzenia na granicy depresji i obłedu kiedy człowiek trzeźwieje:-) Dobry znak!
Ale z Panem Jackiem Dukajem uciął bym sobie pogawędkę ponieważ tylu bzdur jeszcze nie słyszałem w jednym tekście:-)
Praca jest przekrojowa, trudno o wszystkim dyskutować dlatego posłużę się metaforą.
Pewnego razu zainteresowałem się faktem że samoloty Boeing serii MAXX zaczynają jakby częściej spadać. Oczywiście jak to ja, pierwsze co zrobiłem to poszukiwania na forach w stanach różnych treści, w tym takich na przykład od pracowników Boeinga.
Okazało się że jakiś czas temu firma Boeing postanowiła zrobić restrukturyzację w swojej firmie, pozwalniali większość doświadczonej kadry inżynierskiej twierdząc że samoloty typu Boeing są już tak dopracowane że teraz ich miejsca mogą zająć mniej doświadczeni ale tańsi pracownicy, głównie to obcokrajowcy.
Właśnie oni dokonali pięknej modernizacji samolotu Boeing, zwiększając jego długość, co dało więcej miejsc siedzących, nazwano ten typ samolotu MAXX.
Póżniej znalazłem wypowiedzi ekspertów co do tych katastrof. Oni twierdzą że powodem katastrof jest WYGINANIE SIĘ KADŁUBA PODCZAS LOTU!
Chodzi o to że kadłub pracuje, w pewnych warunkach dziub samolotu unosi się do góry, elektronika interpretuje to jako podnoszenie się całej maszyny. Systemy korygujące stabilność lotu zaczynają reagować…..ustawiając lotki na skrzydłach w dół!! Wówczas samolot fizycznie OBNIŻA POZIOM LOTU. Kilka takich wahnięć dziobu i samolot zaczyna spadać w dół!
Nowi inżynierowie po prostu dali się KUPIĆ hasłom typu opłacalność, zysk i zaryzykowali zwiększenie samolotu.
Teraz pewnie wymyślili sobie coś takiego. No dobra, jest problem, zróbmy zatem czujniki które nie będą brały pod uwagę wykrzywienia kadłuba i nie będą reagowały na to, wówczas samoloty nie będą spadać…..GENIALNE i TANIE!:-))))
Jednakże tak czy siak, pewne jest że te samoloty są zaprojektowane na granicy KONSTRUKCYJNYCH WYTRZYMAŁOŚCI I MATERIAŁOWYCH WYTRZYMAŁOŚCI. Co oznacza że bez wzlędu na zmianę elektroniki BĘDĄ SIĘ WYGINAĆ I BĘDĄ SPADAĆ!
Dlaczego zatem firma Boeing nie zaprojektuje zupełnie nowej maszyny, odpowiadającej nowym czasom? W końcu ta konstrukcja ma już ze 30-40 lat.
Odpowiedź jest tutaj również prosta. PONIEWAŻ PRZEZ TEN CZAS NIC LEPSZEGO OFICJALNIE NIE WYMYŚLONO!!! Mam tu na myśli wszystkie kwestie, inżynierskie, materiałowe, konstrukcyjne, kwestię napędu itp.
Dlatego właśnie nawet jeśli ekipa inżynierów usiadła by nad takim projektem to nie urodziło by się coś znacznie odbiegającego od tego co już mamy.
Pan Dukaj, wnioskuję czytając jego wypowiedzi, zdaje się twierdzić, że wymiana elektroniki tutaj pomoże i załatwi problem. On mówi to nam, chociaż sam w to już chyba nie wierzy. Dodatkowo sprawę pogarsza że Pan Dukaj zdaje się właśnie siedzieć w samolocie serii MAXX. Pan Dukaj boi się z niego wyskoczyć, co prawda posiada spadocgron, ale nie wie jak go używać i czy zadziała.
Tak to wygląda według mojej opinii:-))))
Teraz nie komentując już powyższego tekstu napiszę coś od siebie.
Bardzo ciężko jest zrozumieć komuś, kto urodził się i wychował w systemie niewolniczej pracy jaki jest cel jego życia poza pracą. To doświadczenie niezwykłe i niepowtarzalne. Ponowne narodziny. Ale jest to wykonalne!
//W obecnym cyklu wyborczym pojawił się już jeden kandydat na prezydenta USA, który świadomie odwołuje się do tych problemów i potrzeb: Andrew Yang. On wprost mówi o kryzysie opioidowym jako pochodnej zatracenia sensu życia przez duże grupy wyborców – spowodowanego automatyzacją i globalizacją.//
Nie misiu, uciekasz od kwestii żydowskiej.
Kryzys społeczny powstały w wyniku odebrania ludziom miejsc pracy to oczywistość. Ale kryzys opioidowy to rezultat żydowskiego spisku.
Rodzina Sackler, właściciele Purdue Pharma, zaczęli kilkadziesiąt lat temu lansować tezę że jednak „opium nie uzależnia”, co było dość rewolucyjnym poglądem w kontekście setek lat żydowskich doświadczeń z opium (https://en.wikipedia.org/wiki/Opioid_epidemic_in_the_United_States). „Oni” zaczęli hodować w Indiach opium z przeznaczeniem na handel z Chinami około 1760 roku, wtedy zapewne wiedzieli co robili, a od tego czasu gromadzili doświadczenia w samych Chinach z dziedziny ludzkich reakcji na opium. Opium użyli do zniszczenia Cesarstwa Chińskiego i pewnie w całej tej historii trudno było znaleźć potwierdzenie tezy że „opium nie uzależnia”.
Purdue Pharmie udało się jednak przepchnąć tą odkrywczą tezę w amerykańskich pseudonaukach medycznych i do zwalczania bólu zaczęto używać OxyContin, który oczywiście świetnie uśmierzał ból (jak to opium) ale (o dziwo!) jednak uzależniał. Reszta to osobna historia.
W każdym razie amerykański kryzys opioidowy to żydowski spisek.
…Zawodowi macherzy od losu
specjaliści od wiedzy i mas
Choć byś nie chciał i tak znajdą sposób
na swym łapę położą nie raz…
…Mniej niż zero.
Mam wrażenie że pan Dukaj chrzani farmazony.
Prawdą jest że rozwinięty feudalizm czy klasyczny kapitalizm to systemy gospodarcze bazujące na niewolnictwie. Kiedy niewolnik otrzymuje za dużo czasu wolnego, to po prostu może mu odbić, zwłaszcza w sytuacji, gdy całe życie karmiony był plugawą rozrywką, która pozostawiła niezatarte piętno w jego świadomości.
Pan Dukaj ograniczył się omawiania cywilizacji, społeczeństw niewolniczych i pewnie stąd jego błędne wnioski. Polecam zapoznanie się ze stylem życia innych gatunków, choćby dużych ssaków. One ciągle prowadzą gospodarkę łowiecko-zbieracją i miewają dużo wolnego czasu a zwykle nie sprawiają wrażenia rozdarcia rozterkami życiowymi, zwykle zachowują zdrowie psychiczne mimo spędzania życia na obijaniu się. Przykładowo krowy mleczne wypuszczane na pastwisko tylko parę godzin uganiają się za trawą a potem po prostu (zapewne) kontemplują otaczający świat.
Ludzie żyjący w epoce przed cywilizacją mieli bardzo dużo wolnego czasu (choć ilość wolnego czasu mogła być uzależniona od pór roku) i jakoś im odbijało. Potrafili go zagospodarować bynajmniej nie na pracą. Obciążenie pracą zwiększyło się wszędzie w wyniku przejścia z gospodarki łowiecko-zbierackiej do neolitu i funkcjonowania społeczeństw w mniej lub bardziej zglobalizowanej gospodarce pieniężnej (czy jej bezpieniężnym wariancie – feudalizmie). Ludzie kiedyś jednak potrafili żyć z mnóstwem wolnego czasu, choć wtedy nie pomagali im „technologowie człowieczeństwa”, o których wspomina pan Dukaj.
///Indywidualny sens życia oraz wartości spajające wspólnotę nie tylko mogą, ale muszą być wytwarzane i podtrzymywane przez technologów człowieczeństwa.///
No właśnie o to chodzi. W obecnym systemie niewolniczym przemysł kulturalny jest zmonopolizowany przez naród wybrany pełniący funkcję globalnego nadzorcy niewolników. Pan Dukaj znalazł w tym systemie swoją niszę. Jak to ładnie ujął, „technologowie człowieczeństwa” narzucili „wartości spajające wspólnotę”, które w wyniku zmiany gospodarki po prostu się zdezaktualizowały.
Stawiam tezę, że oprócz tego, że pan Dukaj chrzani farmazony, to (prawie) wszystkie „wartości spajające wspólnotę” narzucone przez (koszernych) „technologów człowieczeństwa” (do których on przecież należy) były i są fałszywe, tzn. były narzucane przez homogeniczną grupę, dla której interes zarządzanego inwentarza nie był priorytetem, ujmując oględnie.
Bo jak to można wytłumaczyć, że z jednej strony ludzie mają teraz cierpieć na nadmiar wolnego czasu a z drugiej nie mają czasu na przygotowanie posiłków i korzystają z fast-foodów i zupek chińskich?
Bo jak to można wytłumaczyć, że z jednej strony mają za dużo wolnego czasu a z drugiej oddają dzieci do przedszkola czy szkoły, gdzie bachurom pierze się mózgi poza kontrolą rodziców przekształcając ich w zombiaki?
Takich paradoksów jest mnóstwo. Okazuje się że ludzie mają bardzo dużo wolnego czasu dlatego, że nie potrafią właściwie zająć się własnymi sprawami.
Pytanie się pana Dukaja o rozwiązanie problemu w takiej sytuacji to tak, jak powrót niewolnika, któremu zerwała się smycz, niewolnik sobie pohasał po czym pokornie wraca do nadzorcy z banalnego powodu mania pustki w głowie.
Te „wartości spajające wspólnotę” narzucone wiele pokoleń temu kierunkowały lud na specjalizację w jakiejś dziedzinie pracy manualnej czy umysłowej i dawały obietnicę, że tak wyspecjalizowany robot znajdzie swoje miejsce w społeczeństwie i otrzyma komfortowe życie. W międzyczasie rzeczywiście węgiel, ropa naftowa i elektryczność dały możliwość osiągnięcia życia w komforcie nieznanym poprzednim pokoleniom. Kosztem uczestnictwa w tym systemie była utrata jakiejkolwiek wolności i umiejętności przetrwania poza systemem niewolniczym.
Naprawdę chcecie reformować system niewolniczy? To pytajcie pana Dukaja o rozwiązania. On was sprowadzi na manowce, kolejny raz…
Czas zmienić paradygmat, należy odrzucić rady (koszernych) „technologów człowieczeństwa”.
Panie Marcinie, naprawdę dobry tekst, o rodzinie Sackler i ich opiumowym interesie nic nie wiedziałem.
Zanim jednak spytamy o coś Pana Dukaja z w/w pytań, może warto by się zapytać kto zatem jest techmologiem jego życia??? Poprosimy o jakies dane kontaktowe może? Zobaczymy czy kierunkowy będzie Izrael?;-)
Cała historia ludzkości to nieustanne kombinowanie jak stać się szlachtą, rasą panów, spartiatami, samurajami, towarzyszami partyjnymi itd, itd, czyli po prostu jak wymigać się od roboty. Jakoś ci wszyscy wymienieni nie mieli z tym problemów egzystencjalnych a skoro autor tekstu je ma to widocznie się przepracował produkując zbyt wielką ilość propagandowej durnoty.