Na wojskowej mapie świata, która wisi w amerykańskim Sztabie Generalnym, zaznaczone są strategiczne wyzwania Ameryki. Przy Europie widzimy napis „energy dependence” (zależność energetyczna), pokazujący, że energia jest sprawą priorytetową w stosunkach USA z Europą. Ameryka przy planowaniu strategicznych działań wobec sojusznika skupia się na tej właśnie dziedzinie.
Na obszarze Europy toczy się dzisiaj „wielka energetyczna partia szachów”, gdzie figurami są rurociągi, terminale LNG, elektrownie jądrowe, ale także dyrektywy europejskie. Dwie strony tej gry – Rosja i Ameryka – mają różny potencjał, zupełnie nieporównywalne narzędzia i możliwości. O grze Rosji pisze się bez przerwy, warto przyjrzeć się drugiemu graczowi. Zobaczmy, jak wygląda amerykańska energetyczna gra o Europę.
Wielki Brat zza Oceanu i uboga siostra
Globalna strategia energetyczna Ameryki ma trzy cele. Zagwarantowanie fizycznego dostępu oraz bezpiecznych dostaw surowców dla USA i sojuszników. Otwieranie rynków, umożliwiające handel i inwestycje. Promocja „zrównoważonej gospodarki”, czyli ograniczanie popytu na energię.
Ameryka, która od końca II wojny światowej kształtowała zachodnią Europę, miała podstawowe zobowiązanie sojusznicze – zaopatrzenie w ropę naftową, energię nuklearną, a później gaz ziemny. Dlatego uważa bezpieczeństwo energetyczne Europy za element swoich strategicznych interesów, a podstawowym jego celem jest osłabianie związków z Rosją. Od dziesięcioleci zagrożeniem dla USA były bowiem zbyt bliskie relacje krajów europejskich ze Związkiem Radzieckim, obecnie – z Rosją. Od początku lat 80-tych, gdy Narodowy Komitet Bezpieczeństwa (NSC) opracował ten problem dla prezydenta Reagana, tezą podstawową jest przekonanie, że zbyt mocne powiązania szkodzą Sojuszowi Transatlantyckiemu, a NATO-wscy sojusznicy stają się niesterowni. .Jako przyczynę uznano „zależność energetyczną”, dającą możliwości destabilizacji Europy przez odcięcie rosyjskich dostaw gazu. Hasłami marketingowymi dla tego strategicznego celu są: uzależnienie i dywersyfikacja.
Równie ważnym celem jest pozbawienie Rosji dochodów ze sprzedaży gazu, a przede wszystkim ropy, z czego pochodzi 35-45% dochodów budżetu federalnego, oraz ogromne rezerwy złota i walut. Uderzenie w tak czuły punkt podkopałoby także wpływy polityczne Rosji, czego ta doświadczyła już w latach 90-tych, gdy nikt się nie liczył z bankrutem.
Ameryka ma się kim opiekować w sprawach energii. Europa, bardzo uboga w surowce energetyczne, importuje paliwo jądrowe praktycznie w całości (95%), ropę naftową także (90%), dwie trzecie potrzebnego gazu ziemnego, nawet węgiel w połowie jest importowany. Na dodatek własne wydobycie gazu (Holandia, W. Brytania, Dania) szybko spada, a i norweskie złoża nie rokują wielkich nadziei.
Rosja za to ma potężne zasoby surowców i technologii nuklearnych. A bliskość geograficzna sprawia, że najłatwiej i najtaniej jest dostarczyć gaz ziemny, ale także ropę naftową czy węgiel. Jednak Ameryka jest jeszcze większym potentatem energetycznym, a była kiedyś potęgą naftową na skalę nieporównywalnie większą niż dzisiaj Arabia Saudyjska. USA jest największym na świecie producentem i konsumentem gazu ziemnego. Największym konsumentem, producentem i importerem ropy naftowej, potentatem węglowym o największych na świecie zasobach, drugim w świecie producentem i eksporterem węgla. Potęga o nieporównywalnie bardziej rozwiniętych technologiach i sile przemysłu naftowego, który opanował cały świat. Mamy więc dwóch potentatów surowcowych, a między nimi uboga energetycznie Europa.
Machina wpływu
Zanim opiszemy energetyczną obronę Europy, przyjrzyjmy się jak wygląda amerykańska machina decyzji i wpływu. USA osiągają swoje cele stosując szeroką paletę metod i narzędzi.
Przede wszystkim amerykańskie instytucje władzy – ustawodawczej i wykonawczej – monitorują sytuację Europy i ustalają strategiczne kierunki działań, zgodne z amerykańskimi interesami.
Prym wiedzie władza ustawodawcza. W Kongresie i Senacie odbywają się przesłuchania na temat bezpieczeństwa energetycznego Europy, w których przedstawiciele administracji opisują aktualne działania Departamentu Stanu, a reprezentanci grup interesów i think-tanków przedstawiają to, co uważają za godne zainteresowania dla USA.
Narzędziem politycznej kontroli jest wspólna „Komisja Helsińska” Senatu i Kongresu USA, której już sama nazwa mówi wiele: „Commission on Security and Cooperation in Europe” – komisja ds. bezpieczeństwa i współpracy w Europie (nie – bezpieczeństwo i współpraca „z Europą”, ale „w Europie”). Monitoruje ona, co się dzieje w Europie, a także ukierunkowuje działania administracji amerykańskiej. W czerwcu 2007 r. odbyło się posiedzenie komisji poświęcone specjalnie bezpieczeństwu energetycznemu Europy, gdzie omówiono całą amerykańska strategię w tym regionie.
Komisje a czasami i cały parlament podejmują rezolucje, które wyznaczają cele politycznego działania USA. W związku z kryzysem ukraińskim, kongres uchwalił rezolucję (H.Res.758), która potępiała Rosję za działania na Ukrainie, jednocześnie wyznaczała kierunki w sprawach energetycznych. „USA silnie wspiera inicjatywy dywersyfikacji energetycznej na Ukrainie, w Gruzji i Mołdawii, a także innych krajach europejskich…”, gdzie zalecano „zastąpienie rosyjskich dostaw importem z innych krajów”.
W 2103 r. podkomisja Kongresu jednogłośnie uchwaliła rezolucję (H.Res. 284), w której oświadczano: „Strategią USA w Europie jest wspólna praca z narodami europejskimi i Unią Europejską w poszukiwaniu dywersyfikacji dostaw energii. Wysiłki USA koncentrują się na utworzeniu korytarza południowego dla gazu z regionu kaspijskiego i Bliskiego Wschodu”.
Wykonaniem przyjętych strategii zajmuje się administracja prezydenta USA, której głównym narzędziem jest Departament Stanu. Otworzył on w 2011 r. specjalne stuosobowe biuro ds. zasobów naturalnych i energii, którego specjalni wysłannicy w różne rejony świata zajmują się dyplomacją energetyczną. Gdy sprawa odradzającej się z upadku Rosji, przesunęła się w górę w politycznych priorytetach, wyznaczano specjalnych wysłanników w sprawach energetycznych naszego regionu. Boyden Gray, Matthew Bryza, Richard Morningstar, Carlos Pascual, Amos Hochstein, pani Robin Dunnigan – wszyscy oni w Departamencie Stanu realizowali amerykańską strategię energetyczną.
Wysłannicy odwiedzają spotkania premierów, ministrów, komisarzy europejskich, uczestniczą w setkach konferencji poświęconych „energetycznej współpracy transatlantyckiej”, przedstawiając oczekiwania Waszyngtonu wobec europejskiej polityki energetycznej, co ma być priorytetem, co trzeba zrobić a czego unikać. Spotkania są platformą przekonywania decydentów do planów i rozwiązań Waszyngtonu, a także do oddziaływania osobistego, przekonywania w kuluarach, mobilizowania europejskich polityków do działań. Robin Dunnigan na konferencji w Rydze w styczniu 2015 r. sama odpowiedziała na własne pytanie „co robi przedstawiciel USA wśród decydentów Unii Europejskiej?” Stwierdziła: „bezpieczeństwo energetyczne Europy jest absolutnie fundamentalne dla narodowych interesów Stanów Zjednoczonych i ich polityki zagranicznej”.
W przypadku Rosji to USA definiują, co dla Europy jest dobre, a co nie, to one są siłą motoryczną sankcji. To od amerykańskiego wysłannika można usłyszeć, że misją USA jest wyzwolenie Europy z „duszącego gazowego uścisku” Rosji (Amos Hochstein). Wspiera ich w tym Departament Energii, którego przedstawiciele jeżdżą po świecie z ofertą współpracy technicznej, otwierając amerykańskim firmom drzwi do sektora energetycznego.
Do przekazywania informacji, wpływania na kierunki działań służy szereg instytucji międzynarodowych, jak choćby G-7. W czasie kryzysu ukraińskiego w maju 2014 r. to właśnie rzymskie spotkanie G-7 uchwaliło, że „Europa musi się wyzwolić z gazowej zależności od Rosji”, zobowiązując się do poprawy infrastruktury gazowej, zapewniającej bezpieczeństwo energetyczne. Oznacza to wybudowanie kolejnych terminali odbioru LNG, łączenie krajowych rynków, żeby importowany gaz LNG mógł płynnie pokonywać europejskie granice. W efekcie Komisja Europejska w 2017 r. przeznaczyła kolejne setki milionów euro na nowe programy – łączenie Polski ze Słowacją, budowę terminalu LNG na wyspie Krk.
Uzgodniono tam także strategię podporządkowania Ukrainy Zachodowi także w kluczowych sprawach energetycznych: rozwoju energii odnawialnej, zwiększenia efektywności energetycznej. Standardowych celów, stawianych przy dostosowaniu krajów do zachodnich reguł gry.
NATO także angażuje się w sprawy energetyczne, a po czyjej stronie, niech świadczy wypowiedź byłego sekretarza NATO Andersa Fogh Rasmussena, który otwarcie oskarżał Kreml: „Rosja jako część swoich wyrafinowanych akcji dezinformacyjnych, zaangażowała się w tak zwane organizacje pozarządowe – aktywnie wspierając organizacje ekologiczne walczące z wydobyciem gazu łupkowego, aby utrzymać uzależnienie Europy od importowanego rosyjskiego gazu”.
Bilateralnym narzędziem wpływu jest także stworzona w 2009 r. „Rada Energetyczna EU – USA”. Waszyngton chce realizować swe geopolityczne cele poprzez europejską dyplomację energetyczną, a Bruksela stara się o konkretne działania amerykańskie w sprawie zmian klimatycznych i energii odnawialnej.
W tej grze istotna jest także rola mediów. Gdy w 2006 r. po nieudanych negocjacjach rządu z Gazpromem pogorszyliśmy warunki naszego kontraktu, a ceny gazu wzrosły – media milczały. Gdy później ceny kontraktowe biły rekordy – prasa i telewizja szalały, przypominały o tym bez przerwy. Po negocjacjach w 2012 r. obniżyliśmy ceny – media nie zauważyły tego faktu, wciąż pisząc o wysokich cenach gazu z Rosji. Bardzo wybiórcze i stronnicze akcje informacyjne wskazują, czyim narzędziem są media komercjalne. Wystarczy rzucić okiem na jakiekolwiek z nich, by wiedzieć, że Gazprom jest złem wcielonym, a gaz z Kataru jest ratunkiem dla Polski. O cenach tego horrendalnie drogiego gazu panuje całkowita cisza medialna. Żaden z dziennikarzy, nawet prasy ekonomicznej, nie zapyta, ile kosztuje i kiedy przystąpimy do negocjacji o obniżenie tak wysokich cen. Cisza, która mówi wiele o charakterze i funkcjach mediów. Są one wyjątkowo przydatnym i posłusznym narzędziem w grze energetycznej o Europę. To bowiem amerykańskim priorytetom poświęcają najwięcej miejsca – tak krytykując jak i chwaląc, przemilczając zaś niewygodne fakty i zjawiska.
Mechanizm wpływu jest dość jasny i wbrew iluzjom o wolności prasy – płynie on z góry. Tak potężne gazety jak Washington Post przedstawiają swoje redakcyjne oceny, co jest dobre dla europejskiego gazu (stanowisko redakcji 5 marca 2014: „Europa potrzebuje alternatywy dla rosyjskiego gazu”). Głos z tak wysoka jest później powtarzany w setkach lokalnych gazet, przerabiany na różne sposoby i powielany w telewizjach. I powtarzany, powtarzany, powtarzany. Na setki sposobów, wiele razy. To media są tzw. „opinią publiczną”, uważają, że reprezentują poglądy społeczeństwa, w rzeczywistości zaś są narzędziem kształtowania przekonań wyborców i polityków.
Media zasilane są przez think-tanki. Wypracowują one strategie, analizują, a także służą jako źródło wiedzy i opinii dla mediów, kształtują opinię publiczną, wyznaczając obowiązujące w mediach poglądy. To właśnie eksperci z rozmaitych think-tanków, portali informacyjnych, fundacji prowadzą walkę informacyjną, wyjaśniając czasami tak trudne sprawy, jak np. pytanie „dlaczego nie można robić interesów z Rosją?”. Edward Lucas, pracujący dla think-tanku CEPA, przekonuje Polaków: „nieporozumienia z sąsiadami nie powinny wpływać na stosunki gospodarcze. Z jednym wyjątkiem: Rosja. Pieniądze rosyjskie powinny być pod kontrolą, i nie można pozwalać na wszystkie inwestycje”. Dlaczego? „To starcie cywilizacyjne między demokracją a post-sowiecką autokracją. A nawet poważniej – z nowym imperializmem”.
Think-tanki skupiają najczęściej byłych polityków, wojskowych, urzędników – którzy pracując w ramach „społeczeństwa obywatelskiego” czy „organizacji pozarządowych”, zajmują się tymi samymi problemami, co w czasie sprawowania władzy. Po zmianach ekip rządzących często do tej władzy wracają. Jednym z najbardziej aktywnych think-tanków jest Atlantic Council, a w Polsce szczególnymi względami MSZ cieszy się Center for European Policy Analysis (CEPA), w którego Radzie zasiada Zbigniew Brzeziński. Tak jest w Stanach, gdzie decyduje się o strategiach i działaniach, w Polsce mają one zadanie wtórnego przetwarzania linii informacyjnej, podanej, podobnie jak w mediach z centrum.
Jak duży wpływ mają o think-tanki, można było się przekonać w czasie nakładania sankcji na Rosję z powodu Ukrainy. Amerykanie próbowali namówić Europę do jak najszerszych restrykcji, obejmujących także import surowców energetycznych. Do Polski te naciski dotarły poprzez takich przedstawicieli think-tanków, jak Ian Brzeziński, syn Zbigniewa, który zachwalał w 2014 roku, byśmy byli odważni i zdecydowali się na ostre sankcje – także w ropie i gazie. Te same hasła publicznie powtarzał później Jarosław Kaczyński, który żądał: „Gwałtownie obniżyć ceny ropy, jeśli chodzi o Europę, zrezygnować z ropy rosyjskiej, bo to jest zupełnie możliwe, także Polska może zrezygnować z ropy rosyjskiej. Przez Port Północny można dostarczać wystarczającą ilość ropy.”
Dla osiągnięcia celu czasami wystarczy tylko sugestia, argumentacja, jednak niekiedy partnerowi trzeba trochę „wykręcić rękę”, jak to określił prezydent Obama, gdy amerykańskie cele są trudne do przyjęcia dla drugiej strony. Niekiedy dochodzi więc i do szantażu, czy wręcz ukarania tych, którzy nie podporządkują się, nie chcąc poświęcić własnych interesów na rzecz polityki sojusznika zza oceanu.
W jednej z depesz dyplomatycznych dostępnych na Wikileaks czytamy, jak Hubert des Longchamps, wiceprezes francuskiego koncernu Total, wyjaśniał pracownikowi amerykańskiej ambasady, że jego firma „od czasu do czasu” sprzedaje Teheranowi benzynę i prowadzi tam akcje charytatywne, gdyż chce wrócić do Iranu, gdy się sytuacja ustabilizuje. Pytał czy sankcje amerykańskie przeciw Iranowi będą karały firmy za sprzedaż produktów naftowych. Odpowiedź brzmiała, że „może to zaszkodzić ostatnim inwestycjom Totala w gaz łupkowy”.
Jednak sprawa skończyła się dużo gorzej. Amerykanie potrafią ukarać także europejskie firmy, gdy nie przestrzegają one reguł, ustanowionych przez Waszyngton w polityce międzynarodowej. Ukaranie francuskiego koncernu Total 400 milionami dolarów za interesy w Iranie, a za współpracę z Rosją – kara 10 miliardów dolarów dla Deutsche Bank – dają jasny i klarowny sygnał, jakie narzędzia ma do dyspozycji Ameryka, gdy ktoś robi interesy z jej wrogami.
Mniej bolesne finansowo, ale niebezpieczne politycznie są sankcje, jakie Zachód nakłada na przeciwnika, choć czasami może też nałożyć na sojusznika. Gdy nie można przekonać lub zmusić, trzeba ukarać za niesubordynację. Doświadczyły tego Węgry, które prowadziły niezależną politykę, robiąc interesy z Gazpromem i wyłamując się z obowiązku dostaw gazu na Ukrainę. Wysocy urzędnicy otrzymali zakaz wjazdu do USA, a przez Budapeszt przetaczały się, żądając dymisji premiera Orbana, demonstracje z udziałem amerykańskich dyplomatów.
Owoce energetycznej dyplomacji, a często tez wojen, zbierają wielkie amerykańskie firmy. Co prawda Amos Hochstein zapewniał europejskich dyplomatów, że „dywersyfikacja europejskich dostaw gazu to nie znajdowanie nowych rynków dla amerykańskich koncernów, ale uwolnienie się od wpływów agresywnej Rosji”, jednak w innym wywiadzie przyrównuje te zmagania do „partii szachów” i planuje, że do 2020 roku odbierze Rosjanom 20 procent rynku krajów centralnej Europy. Głównym zadaniem dyplomacji amerykańskiej jest bowiem otwieranie możliwości dla swoich koncernów, a często ich bezpośrednia promocja.
Amerykanie wiedzą, że podstawą potęgi są pieniądze, a te zarabiają przedsiębiorstwa. Dlatego wiedzą, że każda molekuła gazu kupiona w USA to molekuła gazu nie sprzedana przez Rosję, co oznacza zyski dla Ameryki, a straty dla Rosji. Oczywiście gdy są wprowadzane sankcje, amerykańskie koncerny także ponoszą koszty polityczne. Jednak „bezpieczeństwo narodowe” jest za oceanem świętością najwyższą i dlatego nawet najbardziej „ponadnarodowe” koncerny nie oponują przeciwko takim politycznym decyzjom. Na sankcjach 2014 r. najwięcej stracił Exxon Mobil, który musiał zrezygnować z kontraktów na syberyjskich i arktycznych złożach.
Unijne pole gry i sojusznicy
Głównym polem oddziaływania Waszyngtonu na sprawy energetyczne Europy jest Unia Europejska. Ambasador Geoffrey Pyatt, który był akuszerem kijowskiego Euro Majdanu, a dzisiaj jest ambasadorem w Grecji, określa to precyzyjnie: „celem USA jest mocna i odporna sieć europejska, a Unia Europejska jest kluczowym partnerem we wprowadzaniu dywersyfikacji.” Pyatt nie mógł się też nachwalić Komisji Europejskiej – „Mamy bardzo, bardzo mocne wspólne interesy z Unią, mam osobiście wielki szacunek dla komisarza Šefčoviča.” Amerykanie wkładają w tę współpracę swoje strategiczne koncepcje, polityczne wsparcie i transfer technologii, a Unia zapisuje w dyrektywach i finansuje te projekty.
Amerykanie dążą do przekazania krajowych kompetencji energetycznych do Brukseli. Sytuacja gdy państwa członkowskie decydują o stosunkach z Rosją, nie zadowala Waszyngtonu. Jak pisze wieloletni ambasador amerykański w Europie Keith Smith „zbyt długo europejska polityka energetyczna była ustalana przez panów Putina, Schroedera, Chiraca i Berlusconiego na prywatnych spotkaniach”. Określał to jako „politycznie ustawiane interesy”. By ten mechanizm osłabić, właśnie potrzebna jest większa rola Brukseli, a może i całkowite przejęcie spraw energetycznych, choćby na początek zagranicznych. Ambasador Smith dobrze wie, że „wysiłki USA, by powstrzymać rosyjskie interesy z poszczególnymi państwami, nie przyniosą żadnych rezultatów bez Komisji Europejskiej. Angela Merkel, Nicolas Sarkozy czy Silvio Berlusconi nie reagują pozytywnie na starania USA o większe bezpieczeństwo energetyczne wschodniej Europy”
Amerykanie przykładają się więc do tego, by Europa w sprawach energetycznych wobec Rosji mówiła „jednym głosem”. Polska (tak rządy PO jak i PiS) idzie w awangardzie amerykańskich pomysłów, żądając nawet stworzenia jednego podmiotu importującego gaz, co stworzyłoby monopol kupujących (monopson), wymuszający na sprzedawcy lepsze warunki. Postulat został odrzucony, jednak przenoszenie władzy do Brukseli powoli postępuje, a niedawno, także dzięki polskim staraniom, otrzymała ona prawo do kontrolowania zawierania umów międzyrządowych. I to pomimo głoszonej przez polityków PiS-u „suwerenności energetycznej” Polski. O możliwość takiej kontroli Amerykanie starali się już od lat. Ambasador Smith uważa, że „ostatnie kontrakty są bardzo nietransparentne, z Węgrami, Słowacją, Bułgarią czy Serbią, naprawdę niszczą europejską politykę, uniemożliwiają znalezienie alternatywnych dostaw”. Gdy proces decyzyjny jest skomplikowany, zawsze można przeciwdziałać, w innym wypadku można się jedynie żalić, że „szybkość i spryt rosyjskich strategów utrudniły, a nawet uniemożliwiły Ameryce zmobilizowanie wystarczającej europejskiej opozycji do manewrów Moskwy” (Keith Smith).
Siła wpływu Waszyngtonu na wewnętrzne decyzje Unii zwiększyła się, gdy w 2004 r. przyjęto państwa byłego bloku radzieckiego. Amerykanie dzięki nim mogli liczyć na zbudowanie wspierającej ich koalicji w Brukseli (tak w Unii jak i NATO). Na szachownicy gry interesów, jakim jest Unia, pojawiły się nowe pionki, które bardzo mocno wspierały amerykańskie antyrosyjskie strategie.
Amerykanie odwdzięczali się swoim środkowo-europejskim sojusznikom staraniami, by fundusze na infrastrukturę energetyczną nie były rozdzielane wśród wszystkich członków, ale żeby głównie kierowano je do „nowej Europy” na projekty dywersyfikacyjne. Oceniając koszty przebudowy infrastruktury europejskiej na 200 miliardów euro, Komisja stworzyła fundusze pomocnicze („Connecting Europe Facility” czy „European Fund for Strategic Investors”), które wspierają nowe projekty. USA bowiem nie wykłada pieniędzy na przedsięwzięcia nie przynoszące dochodów, te obowiązki są po stronie sojuszników. Amerykanie skupiają się na stworzeniu takich warunków, by ich przedsiębiorstwa mogły wejść w zyskowne przedsięwzięcia.
Gdy ambasador Smith usłyszał w Brukseli, że członkowie Unii, którzy płacą do unijnego budżetu też powinni otrzymywać wsparcie projektów energetycznych, zakrzyknął: „i to ma być europejska solidarność!”. Dzisiaj Komisja znacznie bardziej uwzględnia strategię USA wobec Środkowej Europy, większość środków lokuje właśnie w naszym regionie.
Twórzcie rynki, ale pamiętajcie o polityce
Cele amerykańskiej dyplomacji energetycznej to także otwieranie dostępu dla kapitału i koncernów. Jak doskonale ujął to republikański kandydat na prezydenta Mitt Romney w swoim haśle wyborczym – trzeba „budować rynki, które pracują dla Ameryki”, który w czasie kampanii powiedział, że „Rosja to nasz wróg numer jeden”. I te dwa strategiczne wektory umiejętnie łączy Departament Stanu, przekonujący sojuszników, że to nie ekonomia jest priorytetem, ale strategiczne podziały na sojuszników i wrogów. Sekretarz Stanu Hilary Clinton mówiła: „To nie jest po prostu sprawa konkurencji w gospodarce, to również sprawa narodowego, a również międzynarodowego – bezpieczeństwa”. To jest fundament i rzeczywiście tam gdzie pojawia się bezpieczeństwo energetyczne, ekonomia musi zamilknąć. Nie bez powodu mówi się, że „bezpieczeństwo musi kosztować”.
Aby osiągać cele, trzeba przede wszystkim ustawić reguły gry. To element niezauważany, gdyż na co dzień go nie widać, jednak obowiązujące zasady sprzyjają sukcesowi jednych, a skazują na porażkę innych. Mówił o nich kiedyś prezydent Obama, oceniając narastającą konkurencję między Ameryką a Chinami: „Jeśli to nie my ustalimy reguły gry dla tego regionu, zrobią to Chińczycy. Wypchną nas – amerykański przemysł i amerykańskie rolnictwo. To będzie strata miejsc pracy dla USA”.
Toteż Waszyngton pracuje nad przekształceniem europejskiego sektora energii w jeden wielki rynek energetyczny. Takie rozwiązanie służy jego interesom, likwiduje monopole naturalne, którymi były jeszcze do niedawna sektory energetyczne państw członkowskich, traktujące energię jako dobro publiczne, co uniemożliwiało wejście nowych graczy. Nowy model umożliwia przejmowanie rynków przez międzynarodowe koncerny i inwestorów. Dlatego amerykański sekretarz ds. energii Ernest Moniz deklaruje: „będziemy razem z Unią pracować nad zmianami rynku energetycznego. A funkcjonujące rynki są elementem bezpieczeństwa energetycznego”.
Aby otworzyć wejście nowym graczom liberalizacja rynku przewiduje tzw. „unbundling” czyli rozdzielania firm energetycznych, pozbawiające je sieci dystrybucyjnych. Liderami w tej materii są kraje środkowej Europy. Także one lobbowały jak najostrzejsze rozwiązania w tej sprawie w czasie uchwalania dyrektywy, a później je wprowadziły w życie, co w krajach bałtyckich doprowadziło do wyrzucenia z rynku firm rosyjskich. Rurociągi bowiem mają być powszechnie dostępne, jednak nie na tyle, aby nie skorzystali z tego Rosjanie. Zastosowano więc tzw. „klauzulę Gazpromowską” (art 11 Trzeciego Pakietu Energetycznego z 2009 r.), dotyczący zezwoleń dla inwestycji krajów trzecich w infrastrukturę przesyłową. Bardzo skomplikowana, uzależniona od wielu czynników procedura, którą z każdego powodu można zakończyć odmową. To paraliżuje inwestorów, a każda decyzja staje się polityczna, gdyż kontrolę sprawuje Bruksela, gdzie toczy się ogólnoeuropejska i transatlantycka gra interesów, wpływów, nacisków, także medialnych.
Stanowisko Europy, o którym mówi się że jest „oparte na zasadach”, jest jednak na tyle elastyczne, że można powiedzieć – stosowane są podwójne standardy. Projekty energetyczne są albo promowane albo zatapiane przez Brukselę, w zależności od ich znaczenia dla amerykańskiej strategii (oprócz innych czynników, jak znaczenie dla biznesu wielkich graczy unijnych). Tam, gdzie się chce umożliwić przeprowadzenie inwestycji, z europejskich obowiązków się rezygnuje, choćby szereg gazoportów, które decyzją Komisji zostały wyjęte z kosztownych reguł. Promowany przez Departament Stanu rurociąg TAP z Turcji do Włoch otrzymał bez dyskusji zgodę na 100-procentowe wykorzystanie mocy przesyłowych i nikt się na ten temat nawet nie zająknął. Za to połowa mocy niemieckiego rurociągu OPAL została na 22 lata zablokowana, co nie pozwalało w pełni wykorzystać Nord Stream. Gdy Niemcom udało się uzyskać zgodę na zwiększenie przesyłu do 90% mocy, Polska natychmiast złożyła skargę i sądy europejskie zablokowały tę decyzję. To wszystko ma bowiem na celu doprowadzenie Rosji do stanu „odpowiedzialnego” gracza na rynku energetycznym, co bardzo jasno wyraził Amos Hochstein, żądając: „Rosja ma grać według naszych reguł”.
Waszyngton zachęca także do budowy interkonektorów łączących rynki krajowe, co oznacza zniesienie granic między państwami członkowskimi w sprawach energetycznych, a także przejęcie kontroli przez instytucje europejskie. Wówczas państwa tracą wpływ ma kluczowy sektor gospodarki, nic dziwnego więc, że niechętnie patrzą na takie zmiany. Szczególnie że muszą same dokonać kosztownych nakładów na rurociągi i magazyny, z których korzystać będą zagraniczni operatorzy, niszczący ich krajowe przedsiębiorstwa. Już od 10 lat Amerykanie podnoszą pomysł Korytarza Północ – Południe, i choć nie jest to żaden „korytarz”, nie łączy bowiem źródeł gazu z odbiorcami, a jedynie łączy małe rynki krajów środkowej Europy w jeden większy, otwiera go dla nowych graczy i ubezpiecza na wypadek kryzysów.
Po sukcesie wprowadzenia rynku energetycznego w Europie Zachodniej, Waszyngton skierował wysiłki na wschód Unii, gdzie trzeba było mocniej wprowadzić zasady otwartego dostępu i wybudować infrastrukturę dla amerykańskiego gazu. Skoncentrowano się na promocji pływających terminali regazyfikacyjnych, które postawiła już Litwa, a Chorwacja „zobowiązała się” (jak przypomina Amos Hochstein, specjalny wysłannik ds. energetycznych) wybudować go na wyspie Krk. Tutaj bowiem przebiega to wyjątkowo opornie ze względu na bardzo kosztowne inwestycje w infrastrukturę i gdzie dodatkowo dużo tańszy rosyjski gaz skazuje te projekty na nierentowność. Dlatego dwie sztandarowe inwestycje – Świnoujście i Kłajpeda – zostały wykonane przez państwo z dużym dofinansowaniem z Unii. .
Sztandarowy program Brukseli – „Unia Energetyczna” – także rodziła się przy pomocy Departamentu Stanu. Robin Dunnigan na konferencji, na której po raz pierwszy publicznie był przedstawiany projekt, mówiła „gdy patrzymy na istotę Unii Energetycznej, dywersyfikacji rodzajów, źródeł – dostawców, tras dostaw, innowacja efektywność energetyczna, spójność i integracja infrastruktury ale także polityki. To jest sedno bezpieczeństwa energetycznego, jego istota. Dywersyfikacja jest absolutnie podstawowa. I nie oznacza to tylko rurociągów naftowych i gazowych. Oznacza także rynki energii elektrycznej, oznacza skuteczne wprowadzenie energii odnawialnej do sieci. Oznacza spójność polityk energetycznych. Dlatego tak mocno wspieramy strategię Unii Energetycznej”. Jak widać pomysł ten spełnia wszystkie cele polityki energetycznej USA wobec Europy.
Amerykanie zachęcali także EU do wymuszenia na Rosji ratyfikacji Karty Energetycznej, by móc tranzytem przez Rosję przesyłać kaspijski gaz. Nakłaniali także do wykorzystania przepisów antymonopolowych. Amerykanie byli bowiem oburzeni – to wobec Microsoftu można było zastosować 82 artykuł Traktatu, a wobec Gazpromu czy Transnieftu – nie? Stąd i ciągnące się latami postępowanie Komisji przeciwko Gazpromowi.
USA traktują wolny handel jako jednokierunkową relację, żądając otwierania rynków dla swoich firm i produktów, wykonania niezbędnych, acz kosztownych, inwestycji. Ze swej jednak strony kluczowe zasoby, jak gaz ziemny, trzymają pod kontrolą jako towar strategiczny. Jasno deklarują, że może je udostępnić, ale tylko wtedy, gdy służy to interesom USA, jedynie gdy będą mieli wystarczające ilości dla siebie, a sprzedadzą tylko sojusznikom. Jednak i ci muszą o to poprosić.
Nowa Europa bardzo transatlantycka
Waszyngton oprócz działania przez Brukselę, szczególnie Komisję Europejską, swoje cele osiąga także poprzez sojuszników. Są to głównie kraje wschodniej Europy, ale także Szwecja i Wielka Brytania, podejmujące się promowania europejskiego rynku energii, a jednocześnie blokowania dostępu Rosji. Obiektem nacisku są kraje zachodniej kontynentalnej Unii – Niemcy, Francja, Włochy czy Austria, które zwykle są przeciwnikami amerykańskich pomysłów.
Wielkim sojusznikiem USA są kraje Bałtyckie, które już od lat 90-tych ściśle współpracują z Waszyngtonem, który kieruje i koordynuje ich działania wobec Rosji. Na Litwie umieszczono NATO-wską instytucję zajmującą się energią – Centrum Doskonalenia „NATO Energy Security Center of Excellence”. I choć Niemcy byli przeciwni udziałowi wojska w sprawach energetycznych, to po przyciśnięciu przez Pentagon, centrum umieszczono przy uniwersytecie w mieście Kaunas.
Polska jest zdecydowanym sojusznikiem Waszyngtonu, choć spośród sąsiadów jest w najmniejszym stopniu uzależniona energetycznie do Rosji. Dyplomacja nasza zabiega nawet o dostawy gazu z Morza Kaspijskiego, które bezpośrednio nas nie dotyczą. Również w Parlamencie Europejskim, gdzie mocno krytykujemy Rosję i promujemy uderzające w nią projekty.
Kolejne rządy popierały amerykańskie plany zmierzające do scentralizowania europejskiego zarządzania energią. W 2006 roku rząd PiS wysunął projekt „energetycznego NATO”, a w 2014 premier Donald Tusk promował koncepcję „Unii Energetycznej”, w której centralna agencja dokonywałaby zakupów gazu od Rosjan, a „mechanizm solidarności” w wypadku kryzysu wymuszałby dzielenie się zasobami gazu przez państwa. To forma zabezpieczenia się na przypadek konfliktu z Rosją i zerwania przesyłu gazu.
Polska nie pozwoliła również na rosyjskie inwestycje w sektorze energetycznym. Kraje bałtyckie, które sprywatyzowały i sprzedały swoje rynki gazowe niemiecko-rosyjskim konsorcjom, przez dobrych kilka lat musiały toczyć boje o ich odzyskanie.
W Polsce, Czechach, Rumunii i na Ukrainie czy Węgrzech powołuje się specjalnych pełnomocników do spraw energetycznych. W Polsce tę role już po raz drugi odgrywa Piotr Naimski, w Czechach Vaclav Bartuska, w Rumunii – Mihnea Constantinescu, na Węgrzech Pal Sagvari, a na Ukrainie – Wiaczesław Kniażnicki. Ich rolą jest lobbowanie projektów dywersyfikacji, blokada Gazpromu w dostępie do unijnego rynku, czy zachęcanie do zakupów amerykańskiego gazu. Często jest to jedynie „lip service” – pełnomocnicy mówią jedno, a państwa realizują inną politykę, jednak w przypadku Polski specjalny pełnomocnik ma realną władzę i duży wpływ na politykę energetyczną.
Państwa środkowej Europy wykorzystywane są także w wewnętrznych amerykańskich rozgrywkach. W listopadzie 2016 r. państwa Grupy Wyszehradzkiej wspólnie zwracały się do amerykańskich parlamentarzystów o zliberalizowanie eksportu ropy i gazu ziemnego. Utworzyły nawet „LNG Allies” – specjalną grupę w USA, która lobbowała w imię zwiększenia bezpieczeństwa energetycznego regionu. Organizowano spotkania z kongresmenami, renomowane think-tanki przeprowadzały spotkania dyskusyjne, tytuły prasowe donosiły: „Europa do Ameryki: Chcemy waszego gazu”, „Środkowa Europa zwraca się do USA o gaz”.
Jednak w ostatnich latach daje się zauważyć ochłodzenie uczuć Europy Środkowej wobec amerykańskich projektów. Z państw V4 jedynie Polska utrzymuje twarde stanowisko, pozostałe państwa, na czele z Węgrami Orbana, dokonują bardziej lub mniej jawnego zwrotu na wschód. Węgry budują rosyjską elektrownie jądrową, Słowacja zawarła porozumienie z Rosją i zakończyła swoje protesty przeciw Nord Stream 2, Bułgaria znowu chce wrócić do projektu South Stream i budowy przez Rosję elektrowni jądrowych. Wypowiedzi Orbana, Roberta Fico czy Milosza Zemana pokazują, że ten region otrząsnął się z uroku amerykańskiego sojusznika. Jedynie Polska (i kraje nadbałtyckie) pozostają dzisiaj twardymi antyrosyjskimi graczami.
Sojusznicy dążą do zwiększenia roli Waszyngtonu w decydowaniu o sprawach energetycznych Europy. Jednym z pomysłów było utworzenie „energetycznego NATO”. Projekt taki w 2006 r. próbował przeprowadzić polski rząd. Jednak włączenie wojskowych do decydowania o stosunkach z Rosją spowodowałoby, że to strategiczne plany amerykańskich generałów dominowałyby nad gospodarczymi interesami Europy. Projekt zablokowały Niemcy nie chcąc oddać sojusznikowi jeszcze jednego kanału wpływu na decyzje europejskie.
To Niemcy są bowiem głównym obiektem nacisku, a jednocześnie najważniejszym przeciwnikiem amerykańskiej strategii energetycznego (a co za tym idzie – politycznego) oddzielania Europy od Rosji. Ich strategia przez wiele dziesięcioleci polegała na nawiązywaniu więzi na wschodzie i określana była jako „demokratyzacja przez modernizację”. Zawiązany w 2008 r. sojusz modernizacyjny między Rosją a Niemcami, został zablokowany przez narastające konflikty na wschodzie Europy, w których USA grały kluczową i aktywną rolę. Posłużyły do rozerwania współpracy gospodarczej z Rosją, podjęcia wrogich kroków militarnych zbliżających wojska NATO (głównie USA, W. Brytanii i Kanady) w pobliże granic Rosji.
W Unii uformowała się koalicja państw pod niemieckim przywództwem, do której należą Francja, Włochy, Austria. Grupa ta stoi twardo w obronie swoich interesów, blokując zbyt daleko idące zapisy o bezpieczeństwie energetycznym w dyrektywach i dokumentach unijnych. Co jest powodem? Oczywiście „interesy gospodarcze, szczególnie niemieckiego przemysłu, napędzają kampanie przeciw staraniom Waszyngtonu by zatrzymać budowę Nord Stream lub zmobilizować więcej unijnych pieniędzy na projekty energetycznej dywersyfikacji nowych krajów członkowskich”, jak pisze ambasador Smith.
Sposób myślenia Amerykanów o sojusznikach dobrze ilustruje tytuł projektu ustawy: „Bezpieczeństwo energetyczne sojuszników i dobrobyt Ameryki”. Jej inicjator, Joe Barton uzasadnia to następująco: „Nasi zdesperowani sojusznicy poszukują wiarygodnych dostaw gazu, a amerykańscy producenci i konsumenci potrzebują popytu”. Dzięki takiemu układowi, zyski i siła gospodarcza USA rosną, a sojusznicy płacąc zawyżone koszty, okazują zadowolenie ze zwiększenia bezpieczeństwa energetycznego.
Zatrzymać Gazprom
Priorytetem polityki amerykańskiej jest obrona Europy przed Gazpromem, zmniejszenie jego obecności na rynku. W 2015 r. Rosja dostarczyła Unii 40% importowanego surowca, podczas gdy jej bezpośredni konkurent – Norwegia 37%. W latach 90-tych udział ten był znacznie większy – wynosił nawet powyżej 50%, jednak stopniowo się zmniejszał. W dostawach ropy naftowej i węgla Rosja ma podobny udział w imporcie europejskim – 30 procent. Już ten udział jest powodem krytyki Waszyngtonu, dlatego aktywnie przeciwdziała zacieśnianiu się tych relacji. I to od dziesięcioleci.
Czasy zimnej wojny
W planie Marshalla największym pakietem pomocowym były dostawy ropy i paliw oraz pomoc w budowie rafinerii. Dzięki temu integracja transatlantycka i amerykańskie wpływy polityczne i gospodarcze zyskały solidny fundament. Nowy etap to lata 60-te, gdy Związek Radziecki zaczął eksportować swoje surowce, najpierw ropę naftowa, później gaz. W 1962 r. niemiecki Mannesmann zawarł w ZSRR umowę na dostawy rur, jednak wtedy Amerykanie zmusili Adenauera do zerwania kontraktu. Interesy niemieckiego przemysłu były jednak tak ważne, że na początku lat 70-tych, już pod rządami socjaldemokratów, doszło do zawarcia z Rosją porozumienia „gaz za rury”.
W 1982 roku prezydent Reagan zareagował znacznie mocniej na podobny projekt, określany jako kontrakt stulecia „gaz za rury”. Rosjanie i Niemcy porozumieli się ws. budowy ogromnego rurociągu – 4650 kilometrów rur ze złóż Urengoj w zachodniej Syberii do Użhorodu i dalej przez Czechosłowację do Niemiec. Miał on kosztować 22 miliardy dolarów i dostarczać 40 miliardów m3 gazu rocznie. Dla prezydenta Reagana było to nie do zaakceptowania. W 1982 r. CIA opracowała analizę (National Intelligence Estimate), zatytułowaną „The Soviet Gas Pipeline In Perspective”. Współpracę tę oceniono jako zagrożenie dla USA, gdyż „Związek Radziecki liczy w przyszłości na zwiększoną zależność zachodniej Europy od dostaw gazu z ZSRR, co uczyni ją bardziej narażoną na sowiecki szantaż i stanie się to stałym czynnikiem w stosunkach Wschód – Zachód”. „ZSRR wykorzystał rurociąg do tworzenia i rozgrywania podziałów między Zachodnią Europą i USA […] i ma nadzieję, że sukces rurociągu, ograniczy chęć Europejczyków do popierania przyszłych sankcji ekonomicznych USA przeciwko ZSRR”. Jak widać, niewiele od tamtych lat do dziś zmieniło się w geopolitycznych kalkulacjach.
Prezydent Reagan ocenił więc, że „zbyt mocne związki Europy ze Związkiem Radzieckim nie służą Sojuszowi Północnoatlantyckiemu” i ogłosił embargo – zakaz udziału amerykańskich i europejskich firm w budowie rurociągu. Czas dla sankcji był sprzyjający – po grudniu 1981 r., kiedy rząd PRL wprowadził stan wojenny, delegalizując „Solidarność”. I tak też sankcje te uzasadniono , jednak prawdziwym celem było zablokowanie dostaw radzieckiego gazu na Zachód, i odcięcie ZSRR od dopływu twardej waluty. Waszyngton naciskał na Europę (także na Margaret Thatcher), by nie kupowała gazu od Rosji, a przede wszystkim nie sprzedawała rur stalowych i sprężarek, które umożliwiałyby przesłanie gazu z Syberii do Niemiec. Do Europy przyjechali przedstawiciele Departamentu Stanu, by przekonywać do dwóch pomysłów, mających zrekompensować utratę z syberyjskiego gazu: importu amerykańskiego węgla i rozwoju wydobycia gazu w Norwegii.
Jednak Europejczycy, łącznie z Margaret Thatcher, zdecydowanie powiedzieli „nie”. I pomimo zimnej wojny, pomimo rakiet z głowicami atomowymi rozmieszczonych na granicach w listopadzie 1982 r. embargo zostało wycofane. Decyzja ta podyktowana była także interesem amerykańskich farmerów – ZSRR potrzebował dużych ilości zboża, które USA mogły mu dostarczyć po zniesieniu sankcji. Jednak Waszyngton założył pewien hamulec na współpracę gazową Europy z ZSRR. Otóż poprzez Międzynarodową Agencję Energii ustalono, że maksymalny poziom dostaw z tamtego kierunku nie może przekraczać 30 procent. Bowiem ten poziom Amerykanie uznawali za krytyczny dla bezpieczeństwa sojuszu transatlantyckiego, czyli „zależności od rosyjskiego gazu”. Właśnie to ustalenie stało się podstawą polityki dywersyfikacji, do dzisiaj blokującej związki Europy z Rosją.
Zdecydowana postawa Europy wobec amerykańskich sankcji wynikała z doświadczeń kryzysu naftowego 1973 roku; wtedy przekonała się, że poleganie jedynie na sojuszniku może być bardzo kosztowne. Przerwanie dostaw ropy z Zatoki Perskiej, które gwarantowały Stany Zjednoczone, okazało się zabójcze dla Europy – embargo OPEC i podwyżka cen ropy wywołały wieloletnią recesję. Europa przychylniej zaczęła patrzeć na zakupy ropy i gazu ze Związku Radzieckiego. Z tamtym okresem wiąże się także wydarzenie, które nie trafiło do annałów historii, a o którym opowiedział w swojej książce Thomas C. Reed – ówczesny minister ds. lotnictwa. W styczniu 1982 r. prezydent Reagan zgodził się na operację podsunięcia radzieckiemu wywiadowi wirusa w oprogramowaniu przemysłowym, sterującym pracą rurociągów gazowych. Oprogramowanie to zamontowane w systemach sterujących syberyjskimi rurociągami – pompami, turbinami i zaworami, latem 1982 r. ,po pewnym czasie nieaktywności, doprowadziło do tak ogromnych przeciążeń, że w rezultacie. na Syberii doszło do wybuchu i pożaru gazociągu, który zarejestrowały amerykańskie satelity jako „największy nienuklearny wybuch spowodowany przez człowieka”. Rosjanie do dziś nie potwierdzają tej historii.
Jednak po upadku ZSRR, w latach 90-tych stosunki amerykańsko – rosyjskie układały się świetnie. Spotkania Jelcyn – Clinton, amerykańska pomoc w wyborach prezydenckich, prywatyzacja zasobów surowcowych, oddanie przez Rosję zapasów plutonu do bomb jądrowych, świetne warunki dla inwestorów poszukujących ropy – to wszystko składało się na tak ciepłe stosunki, że 50-lecie zwycięstwa nad faszyzmem prezydent Clinton i Jelcyn uczcili wspólnie przyjmując defiladę wojska w Moskwie, a Rosja została uhonorowana „specjalnym partnerstwem” z NATO i uczestnictwem w poszerzonej grupie G-7.
Wiele mówiący jest moment w którym zakończyła się ta idylla. Gdy złoża ropy, przejęte przez nagle wzbogaconych oligarchów naftowych z Jukosu, miały być przekazane amerykańskiemu Exxonowi – coś pękło. Chodorkowski – właściciel Jukosu – w 2003 r. trafił do więzienia, transakcja nie doszła do skutku i od tej pory Rosja i Putin stały się obiektem nieustannego ataku światowych mediów i zachodnich polityków. Od tego momentu konflikty narastają, przemieniając się nawet w starcia zbrojne na Ukrainie, gdzie z jednej strony frontu ukraińskich żołnierzy i ochotników szkoli NATO, a z drugiej – zbuntowane republiki wspierają Rosjanie.
Północny i południowy potok
Przyjrzyjmy się dwu największym projektom ostatnich lat, o które toczyła się zacięta walka. Największym z nich jest rurociąg Nord Stream (Północny Potok), prowadzący gaz z Rosji przez Morze Bałtyckie bezpośrednio do Niemiec. W trakcie pierwszej fazy projektu – w latach 2005–2011 – oponowały przeciwko niemu przede wszystkim Polska i kraje bałtyckie. Z ujawnionych depesz dyplomatycznych wiemy, że Amerykanie działali dyskretnie, jedynie raz posuwając się do jawnego nacisku. We wrześniu 2008 r. amerykański ambasador Michael Wood, w wywiadzie dla „Svenska Dagbladet” zachęcał Szwecję do przewodzenia zabiegom mającym na celu zablokowanie budowy rurociągu, ostrzegając przed „specjalnymi stosunkami między Rosją a Niemcami”. Niemiecki MSZ wystąpił z oficjalnym protestem, sprawa przycichła, rurociąg wybudowano, Polska i państwa bałtyckie były za słabe, by to powstrzymać.
Przy budowanej obecnie drugiej nitce rurociągu dyskrecja już nie obowiązuje. Senatorzy amerykańscy, w tym znani z jastrzębich poglądów John McCain czy Marco Rubio, wysłali list otwarty do prezydenta Komisji Europejskiej Jean-Claude Junckera, w którym uznawali Nord Stream 2 za „krok wstecz w polityce dywersyfikacji i wobec planów Unii Energetycznej”. Żądali także od Junckera, by rozszerzył działanie trzeciego Pakietu na obszar Morza Bałtyckiego, tak aby była nim objęta całość rurociągu, a nie tylko niemiecka część. W maju 2016 r. John Kerry powiedział, że to „duże zmartwienie dla USA”, gdyż Ameryka chce bronić krajów środkowej Europy. Również wiceprezydent Joe Biden odradzał Europie ten krok, w Rydze w sierpniu 2016 r. nazywając rurociąg „złym interesem dla Unii”. To rozgrywało się na najwyższych szczytach dyplomacji, na co dzień natomiast odradzali takie „złe interesy” Amos Hochstein i pani Robin Dunnigan. Przypominała ona, że Nord Stream 2 „nie spełnia przyjętych celów dywersyfikacyjnych”, dlatego radziła państwom członkowskim wstrzymać się i „jeszcze raz przemyśleć”. Amerykanie zwalczając Nord Stream 2 powołują się na Ukrainę, która może stracić 2 miliardy dolarów rocznie za opłaty z przesyłu.
Podobnie jak amerykańscy senatorzy, siedem państw środkowej Europy wystosowało wspólny list do Junckera, protestując przeciwko rurociągowi. Wspierał je ambasador amerykański w Niemczech, powołując się na państwa europejskie, które „głośno zwracają uwagę, że konsekwencje rurociągu wychodzą daleko poza stosunki rosyjsko – niemieckie”, zapowiadając, że Stany będą przedstawiać swoje obawy tak w Brukseli, jak i wobec Niemiec.Niemiecka dyplomacja odpowiedziała kontrofensywą, ambasador Niemiec przypominał, że „w pewnych sprawach Europejczycy muszą decydować sami”. Zarzucił przy tym Amerykanom rozniecanie obaw kilku państw europejskich. Pracowano też nad Polską, w czasie wizyty na początku 2016 r. wicekanclerz Sigmar Gabriel mówił: „Nord Stream 2 to sprawa biznesowa dla Niemiec i polityczna dla Polski”. Wyraził zrozumienie dla naszej troski o sojuszniczą Ukrainę, zapewniając, że Rosja zgodziła się, by przesył przez Ukrainę był utrzymany. Rok później kanclerz Merkel w Polsce całkowicie rozwiała niepokoje polskiego rządu, doprowadzając do zmiękczenia stanowiska Polski, co wywołało protesty dziennikarzy, stojących na straży antyrosyjskiego kursu gazowego.
Pani kanclerz Merkel przedstawiła argumenty nie do podważenia, twierdząc, że „to jest projekt biznesowy, tam są prywatni inwestorzy”. Logika biznesowa jest bowiem po stronie Nord Stream 2 – to najtańsza i najkrótsza droga dostaw, omijająca niepewne kraje tranzytowe, dostarczająca tani rosyjski gaz, którego dostawy można zwiększyć także wtedy gdy jest najbardziej potrzebny. Dowiodła tego już wybudowana pierwsza część, a druga dodatkowo umacnia Niemcy jako centrum europejskiego rynku gazowego. Dostawy LNG nie mogą konkurować z tym rurociągiem, dlatego Niemcy, po kilka latach badań, zarzucili pomysły budowy terminali odbiorczych z morza.
W odróżnieniu od północnej nitki, projekt South Stream (Południowy Potok) – rurociąg od Morza Czarnego do Włoch – udało się powstrzymać połączonymi siłami Brukseli i Waszyngtonu. Szczególnie wiele wysiłków włożyła amerykańska dyplomacja w odwodzenie Bułgarii i krajów środkowej Europy od wzięcia udziału w bardzo dochodowym dla nich projekcie Gazpromu. Szczegółowy opis zmagań w tym regionie można przeczytać w artykule pt. „Południowy Potok czyli gazowe starcie mocarstw” publikowanym na witrynie Nowej Debaty.
Amerykańska dyplomacja energetyczna poświęciła też wiele czasu i uwagi Grecji, która na skutek kryzysu gospodarczego i końskiej kuracji zaordynowanej przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, szukała sojuszników i źródeł finansowania. Rosjanie chcieli kupić sieci gazowe, ale zostali zablokowani przez Brukselę. Także propozycje przeprowadzenia przez Grecję rurociągu „Turecki Potok” – następcy South Stream, były ostro zwalczane przez amerykańskiego wysłannika Amosa Hochsteina, który przekonywał lewicowy rząd, że zachodnie projekty powinny mieć specjalne priorytety. Zachęcał także do kupienia pływającego terminalu regazyfikacyjnego, który mógłby być „prawdziwą dywersyfikacją źródeł”. Zdecydowane działania zablokowały energetyczny sojusz Grecji z Rosją. Ambasador Pyatt tak podsumowal ten sukces amerykańskiej strategii: „chcemy widzieć dodatkowe projekty takie jak TAP, które zwiększają dywersyfikację, a stawiamy opór projektom takim jak Nord Stream 2, które jedynie zwiększają zależność od rosyjskiego gazu”.
Amerykańskie projekty
Zwalczając projekty rosyjskie, ograniczając współpracę energetyczną Europy z jej wschodnim sąsiadem, USA przeprowadzają wiele projektów, często opisywanych jako „europejskie”. W Europie jest to dyskretnie przemilczane, jednak Amerykanie mówią wprost, wręcz chwalą się, jak wiele przedsięwzięć inspirowali, wspierali, skłaniali do wejścia w nie. Robin Dunnigan wymieniała projekty, nad którymi Unia i Ameryka „pracowały razem”. To rewers gazu dla Ukrainy, terminal LNG na Litwie czy w Chorwacji, Południowy Korytarz gazowy czy połączenie gazowe Grecja-Bułgaria.
Amerykanom udało się przeprowadzić wiele projektów. Norwegia dostarcza gaz do Unii, Trzeci Pakiet Energetyczny zablokował wejście Gazpromowi w europejską infrastrukturę, utrudniono tranzyt gazu (rurociąg OPAL). Zablokowano omijający Ukrainę South Stream. Dzięki wysiłkom Waszyngtonu Ukraina nie kupuje gazu od Gazpromu, a do państw bałtyckich dociera gaz skroplony LNG. Rurociąg naftowy Baku-Tbilisi-Ceyhan (BTC) działa, azerski gaz płynie rurociągiem Południowo Kaspijskim Baku-Erzerum do Turcji. Rurociąg Transanatolijski (TANEP) przez Turcję jest już w połowie wybudowany a Rurociąg Adriatycki (TAP) doprowadzi azerski gaz do Włoch. Choć nie można zapomnieć też o porażkach, jak choćby rdzewiejący dzisiaj bezczynnie rurociąg naftowy Odessa-Brody. Ameryka stawia sobie jednak nowe ambitne cele: wejść ze swoimi technologiami łupkowymi do Europy, sprzedawać amerykański skroplony gaz, we wschodniej Europie umieścić własne paliwo jądrowe. Przyjrzyjmy się kilku przedsięwzięciom.
Ropa i gaz z Morza Kaspijskiego
Amerykanie po rozpadzie Związku Radzieckiego ruszyli po zapasy ropy i gazu do dawnych republik ZSRR. Dyplomacja i koncerny zachodnie już od początku lat 90-tych realizowały projekty wyprowadzające zasoby ropy i gazu z Morza Kaspijskiego na rynki światowe. W ten sposób zdobywano dostęp do tych surowców, a jednocześnie budowano nowe sojusze państw tego obszaru z Zachodem. Podpisawszy naftowy kontrakt stulecia z Azerbejdżanem, zaplanowano Południowy Korytarz, czyli dostawę ropy i gazu z Morza Kaspijskiego do Europy. Od lat 90-tych zbudowano dwa potężne rurociągi – naftowy Baku-Tbilisi-Ceyhan (BTC) i gazowy Baku-Erzerum – doprowadzający azerski gaz do Turcji. Sztandarowy projekt tego strategicznego kierunku to rurociąg o operowej nazwie „Nabucco”, rodzący się w bólach przez wiele lat. I choć uznawany był za projekt europejski, jego siłą sprawczą był Waszyngton. Gdy w lutym 2010 r. zorganizowano w Budapeszcie wielkie spotkanie państw Azji Centralnej i Europy, wyraźnie widać było brak zainteresowania Brukseli i dużych graczy takich jak Niemcy. Amerykański ambasador stracił cierpliwość do Unii, gdy tydzień później komisarz Oettinger poparł South Stream.
O tym, kto i jak się starał o realizację tego rurociągu opowiada ambasador Keith Smith: „Nasi główni sojusznicy z NATO nie odpowiadali na wezwania o zwiększenie bezpieczeństwa energetycznego i nowe rurociągi omijające Rosję, więc dyskusja USA o Nabucco i dywersyfikacji odbywała się w gronie nowych członków Unii, szczególnie Polaków, Węgrów i Czechów, co przypominało «przekonywanie już przekonanych»”. W tym samym czasie przedstawiciele Departamentu Stanu intensywnie latali do Ankary i Baku, by zapewniać wystarczające ilości gazu dla rurociągu. Stany Zjednoczone były też znacznie bardziej aktywne niż Europa w promowaniu projektu w Kazachstanie, Turkmenii czy Iraku. Azerowie skarżyli się, że Amerykanie są bardziej aktywni w dywersyfikacji europejskich dostaw gazu niż sama Europa. Projekt natrafił także na opór ze strony dużych koncernów naftowych, z których żaden się nie zaangażował, by dodać projektowi wiarygodności. Udziałowcy Nabucco nie imponowali bowiem ani możliwościami finansowymi, ani potęgą surowcową.
Stany próbowały też zjednoczyć kraje zainteresowane Nabucco w jednolite lobby, które atakowało by Komisję i starało się uzyskać pomoc w realizacji projektu. Grupa ta miała również dążyć do nagłaśniania i poddawania szerokim konsultacjom kontrprojektów z udziałem Rosjan. W ten sposób zyskano by czas na zorganizowanie kontrnatarcia, uruchomienie mediów i lobbing w gabinetach władzy. Siła oddziaływania zintegrowanej grupy 11 państw jest na tyle duża, że istniała realna możliwość uzyskania z Brukseli znacznie większych funduszy. I tak się zresztą stało – na projekt przeznaczono z budżetu unijnego prawie 250 milionów euro.
Jednak projekt Nabucco poniósł klęskę, głównie z powodu Turcji, która nie chciała oddać kontroli nad przepływającym przez jej terytorium gazem. Do tego Azerbejdżan nie miał wystarczających ilości gazu – rurociąg na 33 miliardy m3 rocznie był znacząco „przewymiarowany”. Szanse na sukces Południowego Korytarza wzrosłyby znacząco przy dopuszczeniu do niego Iranu. Jednak tutaj wyjątkowa twardość Amerykanów blokuje możliwości nie tylko dostaw gazu, ale nawet zakupów ropy. Amerykańska strategia destabilizacji Bliskiego Wschodu uniemożliwia wykorzystanie przez Europę olbrzymich zasobów tego regionu i znalezienie realnej alternatywy dla rosyjskich surowców.
Po gaz łupkowy do Europy
W ostatnich latach Ameryka przeżyła rewolucję technologiczną, która umożliwiła wydobywanie wcześniej niedostępnych zasobów. Po rozwinięciu na potężną skalę eksploatacji amerykańskich złóż, Departament Stanu przystąpił do torowania drogi amerykańskim technologiom i przedsiębiorstwom na cały świat. Przekształcał techniczne atuty w geopolityczne narzędzie konkurencji i osłabiania wrogów. Promocja ukierunkowana była na kilka dziedzin: wykorzystanie opanowanych technologii zanim nie zostaną one przejęte lub opracowane przez konkurencję (określane jako oferowanie pomocy technicznej) oraz zajęcie najbardziej obiecujących złóż. A co najważniejsze – wprowadzenie w krajach goszczących amerykańskie firmy korzystnych dla nich przepisów i regulacji, dających największe bezpieczeństwo inwestycji, no i oczywiście zyski.
Amerykanie chcieli przede wszystkim zagospodarować Europę. Polska była bardzo przyjazna tej ofensywie – tu amerykańskie firmy otrzymały koncesje (Exxon, Conoco, Chevron, Marathon), i wykonały najwięcej odwiertów. U nas wyrażono zgodę na rozwój wydobycia, nawet jeśli gaz byłby droższy, stworzono wzorcowe warunki dla inwestorów, dbając o to, by podatki płacone od wydobycia, były jednymi z najniższych na świecie. Według wskazówek z Departamentu Stanu, mówiących jak przystosować prawo do wymogów inwestorów, obłożono podatkiem gaz już wydobywany w kraju, pozostawiając bez podatków gaz łupkowy. W Polsce ignorowano protesty mieszkańców, a rząd i europarlamentarzyści walczyli na forum Unii o jak najkorzystniejsze warunki dla amerykańskich firm. Jednak ani w krajach zachodniej Europy, ani w Rumunii czy Bułgarii, amerykańskie firmy nie mogły liczyć na taką pobłażliwość – po protestach społecznych wyprawa po gaz zakończyła się całkowitym zakazem szczelinowania.
Sprzedać gaz sojusznikom
Administracja amerykańska blokując przez wiele lat rosyjskie projekty, domagała się od Europy, aby zgodziła się wydobycie gazu łupkowego, budowała terminale LNG i importowała gaz z USA. Dywersyfikację definiuje ona radykalnie – jako odejście od dotychczasowych dostawców. Dlatego pani Robin Dunnigan twierdzi, że takie projekty jak Nord Stream czy South Stream nie są „rzeczywistą dywersyfikacją”; jest nią za to amerykański LNG. Specjalny wysłannik energetyczny Richard Morningstar dodatkowo ostrzegał: „Jeśli chcecie zabić strategię LNG, budujcie Nord Stream”. Jako argument podawano fakt, że rurociąg łączy na stałe, a poprzez terminale można kupić gaz z całego świata. Argument atrakcyjny, popularny też w Polsce, jednak nie biorący pod uwagę faktu, że w ostatecznym rachunku decyduje ekonomia. A koszty transportu LNG (skroplenia, przewozu gazowcem i ponownego zgazowania) są o wiele wyższe niż dostawy rurociągiem.
Trzeba było przygotować infrastrukturę, więc w wielu krajach, szczególnie na wybrzeżu Atlantyku czy Morza Śródziemnego, wybudowano terminale regazyfikacyjne. Unia dopłaca do tych projektów, nie utrudnia realizacji dodatkowymi wymogami, a wręcz traktuje preferencyjnie. Chociaż bowiem podlegają one regułom Trzeciego Pakietu, w większości są zwolnione z restrykcji, którym podlegają rurociągi z Rosji. Polityka ta doprowadziła do przeinwestowania, utopiono miliardy euro w instalacjach, które nie są wykorzystywane. Dzisiaj mogą one przyjąć 200 miliardów m3 na rok – dużo więcej niż cały import z Rosji. 20-procentowe wykorzystanie potencjału przeładowczego oznacza, że inwestycje są z ekonomicznego punktu widzenia całkowicie nietrafione. Jednak wspierane przepisami i finansami z Brukseli nowe terminale LNG dalej są wpisywane do programów priorytetowych.
Na dodatek tak ustawia się reguły rynku, że koszty droższego towaru przerzuca się na zwykłych odbiorców. Przyznają to projektodawcy takich rozwiązań pisząc: „właściwe sygnały cenowe mogą uczynić dochodowymi dotychczas nieekonomiczne projekty”. Na Litwie importer ponosi zero opłat za regazyfikację a koszty inwestycji oraz koszty operacyjne oficjalnie umieszczono w taryfach dystrybucyjnych. Oznacza to że wszyscy odbiorcy płacą za koszty droższego LNG. Dodatkowo wprowadzono przepisy zobowiązujące do zakupów 25% gazu z dostaw LNG. W Polsce wysokie ceny katarskiego gazu podobnie upchnięto w taryfy dystrybucji, która należy prawie w całości do PGNiG, jednak, żeby nie drażnić opinii publicznej, zrobiono to mniej formalnie. Obawy całkowicie bezpodstawne, żaden dziennikarz nie zdobędzie się na drążenie tematu rzeczywistych kosztów bezpieczeństwa energetycznego.
Gaz skroplony LNG ma dużą wadę blokującą jego rozwój – jest za drogi. Koszty procesu logistycznego – przede wszystkim skraplania – są tak wysokie, że nie można mówić o zastąpieniu przezeń dostaw rurociągowych. I gdy w maju uruchomiono pierwszy eksport z terminalu Cheniere, nie było końca entuzjazmowi – amerykańskie LNG miało wyprzeć „drogi rosyjski gaz”. Nic takiego się nie stało – pierwszy rok eksportu LNG z USA do Europy wypadł mizernie, a europejskie terminale dalej stały puste, choć rurociągi z Rosji aż się grzały od rekordowego importu. Niektóre, jak Nord Stream, pracowały nawet na 110 procent swoich możliwości.
Jednak Amerykanie nie zrażają się takimi przeciwnościami. Amos Hochstein przekonuje Chorwację do postawienia pływającego terminalu na wyspie Krk, obiecując, że EU ją wesprze (rzeczywiście wsparła ponad 100 milionami euro), a amerykańskie firmy przyjdą z inwestycjami. Terminal LNG Adria początkowo bardzo optymistycznie miał odbierać 15 miliardów m3 rocznie (choć Chorwacja zużywa jedynie 3 mld m3) i skupiał renomowane firmy: RWE, E.ON-Ruhrgas, OMV, Total i słoweński Geoplin. Jednak po bliższym zbadaniu – projekt odłożono na półkę. Robin Dunnigan uważa, że Chorwaci powinni wzorować się na Litwie i widzi sprawę w kontekście interesów amerykańskich: „rozpoczęcie eksportu amerykańskiego LNG przewiduje także wybudowanie odbiorczych instalacji pływających (FSRU) we właściwych miejscach, a lokalizacja na wyspie Krk jest bardzo sensowna”. I chociaż ogromna część mocy regazyfikacyjnych w Unii stoi niewykorzystana, amerykańscy wysłannicy prą do budowy nowych terminali i „infrastruktury przesyłowej w centralnej i południowo-wschodniej Europie”.
Odciąć Ukrainę od Rosji
Ukraina jest wzorcowym przykładem dywersyfikacji dostaw gazu, gdzie amerykańskiej dyplomacji udało się rozdzielić dwa bliskie sobie kraje, połączone najpotężniejszą strukturą transportową na świecie. Operację przeprowadzono kompleksowo, drastycznie ograniczając zużycie gazu przez znaczne podwyżki cen dla ludności i przemysłu. Jeszcze w 2013 r. 100% importu pochodziło z Rosji, a już w 2016 r. nie kupowano gazu od Gazpromu, ale ten sam rosyjski gaz był sprzedawany poprzez zachodnich pośredników; i to drożej.
Przygotowywana przez lata strategia zaopatrzenia Ukrainy z Zachodu , umożliwiła przetrwanie, podporządkowanego Zachodowi, rządu. Pozwoliła na zerwanie kontaktów i utrzymywanie stanu quasi-wojny z Rosją, na niepłacenie za zakontraktowane (z klauzulą „bierz lub płać”) rosyjskie dostawy; zamiast tego kupowano gazu na Zachodzie. Zorganizowano dostawy gazu z Polski i Węgier, jednak kluczowe było otwarcie dostaw na dużą skalę, co możliwe było jedynie przez Słowację. Ta opierała się nie chcąc zniszczyć dochodowego interesu na tranzycie rosyjskiego gazu. Jednak po naciskach uległa. Wybudowano rewersowe połączenie, umożliwiające Ukrainie rozliczanie rosyjskiego gazu, zużywanego w kraju, ale formalnie kupowanego na Zachodzie. Dostawy te bowiem były konieczne, by Ukraina mogła przetrwać bez zakupów ze Wschodu. Jednocześnie Komisja Europejska dołożyła ogromnych starań, by zabezpieczyć dostawy z Rosji, pomimo ogromnych długów Naftogazu wobec Gazpromu.
Aby to się mogło dokonać, konieczne było pożyczenie Naftogazowi znaczących środków, dlatego EBRD udzieliło 300 milionów dolarów kredytu. Ukrainę finansowały także Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, które stawiały twarde warunki, wstrzymując wypłatę do chwili, gdy Ukraińcy zgodzą się na ich żądania. Jednocześnie bowiem w ukraińskim gazie wprowadzono porządki rynkowe, wyrywając spod kontroli władzy rurociągi tranzytowe, wydzielając je w osobną spółkę, wprowadzając przepisy o „unbundlignu”, czyli otwartym dostępie do rynku i zabezpieczając interesy inwestorów zachodnich. Zachód wykorzystał sytuację do wprowadzenia własnych reguł gry, co spowodowało dramatyczne podwyżki cen, obniżyło poziom życia społeczeństwa i przyczyniło się do upadku energochłonnego przemysłu.
Sukces ten nie byłby możliwy bez wieloletnich przygotowań – wcześniejsze prace nad dostawami gazu z Zachodu przyniosły rezultaty. Kryzys w styczniu 2009 r. dał impuls amerykańskiej dyplomacji do pracy nad sprawami dostaw gazu do Europy i przygotowaniem się do rozwiązania problemu uzależnienia Ukrainy od Rosji. 22 stycznia rzecznik Departamentu Stanu zapowiedział konieczność pracy nad „przejrzystymi, rynkowymi warunkami przesyłu gazu i wagą spraw dywersyfikacji”. W kwietniu mianowano Richarda Morningstara specjalnym wysłannikiem ds. energii w regionie Eurazji. Szybko powstała „United States – Ukraine Energy Security Working Group”, która opracowywała sprawy bezpieczeństwa energetycznego, przede wszystkim zmiany kierunków dostaw gazu.
Amerykanie na wiosnę 2014 roku, gdy rządy na Ukrainie przejęła grupa typowana na to miejsce przez Departament Stanu (słynna rozmowa telefoniczna Wiktorii Nuland), przeprowadzili szeroką akcję w obronie nowego sojusznika. Natychmiast po obaleniu Janukowycza (21 lutego 2014 r.), już 6 marca Biały Dom objął sankcjami grupę Rosjan. Uchwalony 1 maja w Kongresie „2014 Russian Aggression Prevention Act” oprócz potępienia Rosji i pomocy Ukrainie, przewidywał także możliwość eksportu gazu do Europy, by zastąpić dostawy rosyjskie.
Jednak niezbędne było przekonanie do takich samych działań Europy , gdyż USA ze względu na brak głębszych powiązań gospodarczych, nie miały wielkich możliwości oddziaływania na Rosję. Na czerwcowym G-7 uczestnicy zobowiązali się do natychmiastowej pomocy Ukrainie, a Europa – do dalszego budowania terminali LNG i łączenia krajów rewersowymi połączeniami gazowymi, umożliwiającymi przepływ gazu z zachodu na wschód. Jak napisano w komunikacie, „dywersyfikacja źródeł i szlaków przesyłu jest kluczowa”.
W sierpniu kolejna fala sankcji amerykańsko – europejskich objęła sektor finansowy i technologie naftowe. Na skutek oporu krajów europejskich nie uderzono w dostawy gazu i ropy, lecz zablokowano możliwości rozwojowe Rosji. Zablokowanie eksportu 350 milionów ton ropy i produktów było mało realistyczne i stanowiłoby szok dla światowego rynku, natomiast blokada eksportu gazu do Europy dotknęłaby poważnie gospodarki starego kontynentu. A że dochody z nich to 5-6 procent rosyjskiego PKB, uderzenie byłoby bardzo bolesne, zaś skutki po europejskiej stronie okazałyby się znacznie poważniejsze. Pomimo tego amerykańscy eksperci i lobbyści zachęcali do „odwagi” i rozwinęli kampanię objęcia sankcjami surowców energetycznych. Przekonywali, że Europa poradzi sobie bez rosyjskiego gazu. Jak mówił Carlos Pasqual, szefujący sprawom energetycznym w Departamencie Stanu, „w najbliższych latach co najmniej 80-90 miliardów m3 gazu będzie mogło dotrzeć do EU z Australii, Mozambiku czy Angoli”. Pozytywny oddźwięk znalazły te zapowiedzi tylko w Polsce .
Dla USA sankcje rosyjskie nie były kosztownym przedsięwzięciem, nie łączyły ich bowiem z Rosją znaczące więzi gospodarcze, ale kraje europejskie, które zbyt dużo na tym traciły, sankcji nie chciały. Dlatego konieczny był pewien nacisk, o którym szczerze opowiadał wiceprezydent Joe Biden studentom Harvardu: „To prawda, nie chcieli tego zrobić, to amerykańskie przywództwo i prezydent USA doprowadzili do tego, czasami musząc nawet zawstydzać Europę, aby zgodziła się na straty ekonomiczne, żeby [Rosjanie] odczuli koszty”.
Wypchnąć Rosatom z Europy
Także jeśli chodzi energię jądrową, Amerykanie są mocno zainteresowani naszym regionem. Jest bowiem z kim walczyć. Rosja to nie tylko potęga w wydobyciu ropy i gazu, ale także w energii jądrowej. Nie dość, że szybko zwiększa moce krajowe, to jeszcze Rosatom buduje obecnie 37 procent powstających nowych bloków na świecie. W Europie jego udział jest pozostałością po ZSRR, gdy zbudowano elektrownie jądrowe także w krajach socjalistycznych. Pięć krajów Unii Europejskiej (Bułgaria, Czechy, Finlandia, Węgry i Słowacja) ma 18 reaktorów WWER, które dostarczają łącznie 52% elektryczności tych krajów. Na dodatek istnieją cztery elektrownie na Ukrainie.
Celem Departamentu Stanu z jednej strony jest doprowadzenie do rezygnacji z zakupów rosyjskiego paliwa nuklearnego przez środkowo-europejskich odbiorców, z drugiej – budowa w tym regionie nowych bloków nuklearnych. Zerwanie współpracy czy przejście na zachodnie technologie byłyby strategicznym sukcesem w osłabianiu związków tych odbiorców z Rosją. Westinghouse (firma z siedzibą w Pensylwanii, własność japońskiej Toshiby) został oddelegowany do ekspansji w tym regionie oraz wsparty dyplomatycznie i finansowo z rządowego Ex-Im Banku. Rozpoczął produkcję paliwa do rosyjskich reaktorów jądrowych, jednak były z tym poważne kłopoty – pręty zachowywały się nieprzewidywalnie, zarówno w Czechach, jak i na Ukrainie. Czesi zrezygnowali z ich używania, wracając w trybie awaryjnym do rosyjskiego dostawcy, a Ukraina, pomimo wyższej ceny, w 2014 r. powróciła do wymiany prętów w swoich elektrowniach. W uzasadnieniu tych kroków pojawia się słowo-klucz „dywersyfikacja”. Z technicznego punktu widzenia jest to przedsięwzięcie ryzykowne i budzi spore obawy, czy inny dostawca może dopasować technologie do wymogów konkurencyjnych reaktorów jądrowych, i to przy tak newralgicznym produkcie jak paliwo jądrowe.
Trzeba powiedzieć, że Rosjanie mają znaczną przewagę nad konkurencją, przede wszystkim model finansowania inwestycji. Oferują oni kredyty, potrafią za własne pieniądze wybudować, a następnie prowadzić elektrownie i sprzedawać prąd, i dopiero wtedy zwracane są kredyty. Ten model cieszy się dużą popularnością (oprócz niskiej ceny rosyjskich elektrowni jądrowych). Dlatego dzisiaj w naszym regionie realizowane są dwie inwestycje: w Mochowcach na Słowacji oraz rozbudowa węgierskiej elektrowni Paks. Rosatom stara się o inne projekty, jednak spotyka się ze zdecydowanym przeciwdziałaniem Zachodu. Przyjrzyjmy się trzem przykładom.
W Bułgarii amerykańscy politycy nie tylko blokowali projekty gazowe, ale zmuszali do zrywania kontraktów z Rosją dotyczących energii jądrowej, która stała się przedmiotem szczególnych zabiegów dyplomacji. Podczas swoich wizyt sekretarze stanu, tak John Kerry, jak i wcześniej Hillary Clinton, szczególnie dużo czasu poświęcali energii, przekonując, że czas odciąć się od starych i znaleźć nowe źródła surowców i paliw. Oczywiście amerykańskie, więc Bułgaria, która wcześniej zawarła kontrakt z Rosatomem na rozbudowę elektrowni Bielenie, zerwała go w 2012 r., rozpisując przetarg, który wygrał Westinghouse. W wewnętrznej korespondencji Departamentu Stanu określono to jako „niezłą robotę”, ale Bułgarzy musieli zapłacić prawie miliard euro kary. Na dodatek Westinghouse nie podjął inwestycji ze względów finansowych – Bułgarzy oczekiwali bowiem, że tak jak w przypadku Rosatomu, dostarczający technologię zaangażuje się w udziały elektrowni i będzie finansował budowę.
Rozczarowany premier Bojko Borysów na spotkaniu amerykańskiej izby gospodarczej, przyznawał, że kontrakty z Rosjanami zerwano na życzenie USA. Czuł się oszukany: „Jesteśmy przyjaciółmi, zatrzymaliśmy przecież rosyjskie samoloty, zastopowaliśmy trzy rosyjskie projekty energetyczne, jeśli nie jesteśmy waszymi partnerami, to kto nim jest?” Jego prośby: „mówię do was w ten sposób, ponieważ jesteśmy partnerami i przyjaciółmi, nie tylko w czasie lunchu, ale także wtedy gdy są problemy. Jeśli możecie – pomóżcie!” – pozostały bez echa.
W 2012 r. w Pradze Hillary Clinton intensywnie zabiegała o interesy Westinghouse, przekonując premiera Petra Nečasa do wagi bezpieczeństwa energetycznego i że tak ważna sprawa jak energia nie może zależeć od Władymira Putina. W czasie konferencji prasowej 3 grudnia mówiła: „Nie wstydzimy się naciskać w sprawie Westinghouse przy rozbudowie Temelina, bo wierzymy, że przestawia on najlepszą ofertę pod względem technologii bezpieczeństwa. Więc jasno wyrażamy swoje nadzieje, że ofercie Westinghouse poświęci się najwyższą uwagę”. Danny Roderick, szef Westinghouse, był pełen podziwu: „Byłem dumny że walczy razem ze mną”. W oczach amerykańskich dyplomatów układ był obopólnie korzystny: w USA powstałoby 9 tysięcy miejsc pracy, a Czechy zmniejszyłyby swoją zależność od Rosji.
Jednak premier Nečas trochę później w Moskwie deklarował, że „Rosja jest strategicznym partnerem Czech nie tylko politycznie, ale także w gospodarce i sprawach bezpieczeństwa”. Wkrótce afera korupcyjna zmiotła go ze stanowiska, nie pozwalając dokończyć tego największego w historii Czech przetargu, wartego 10 miliardów euro. I choć oferta rosyjska była bardzo atrakcyjna (np. 2/3 prac miały wykonać czeskie przedsiębiorstwa), kontrakt zakończono bez rozstrzygnięcia. Były czeski premier Jiri Paroubek opowiada, jak intensywnie „w latach 90-tych amerykańscy dyplomaci naciskali na współpracę z Westinghouse, który miał podnieść standardy do zachodnich wymogów. Jednak stało się coś przeciwnego – paliwo jądrowe, dostarczone przez nich było tak fatalnej jakości, że spowodowało przerwy w pracy Temelina, a jeszcze na dodatek – było droższe”. Nie ma też złudzeń, jakimi drogami to się odbędzie: „Myślę, że Westinghouse chce zdobyć kontrakty na co najmniej połowę rynku przez polityczną presję”.
Ukraina oprócz dywersyfikacji gazowej zdecydowała się również na wymianę oryginalnych prętów paliwa jądrowego na amerykańskie. Jest dzisiaj jedynym krajem naszego regionu, który podjął się tego eksperymentu. Od 2010 r. przeprowadzono pierwsze próby, które zostały zablokowane przez agencję nadzoru. Jednak pomimo tego w 2014 r. Westinghouse wszedł w porozumienie z rządem i zaczął dostarczać paliwo nuklearne do elektrowni zaopatrywanych wcześniej przez Rosję. Rosyjski producent paliw nuklearnego TVEL ostrzegł przez zagrożeniami spowodowanymi używaniem nielicencjonowanego paliwa amerykańskiego, nazywając to „niebezpiecznym eksperymentem”. Jest to jednak tak potężny rynek (połowa energii elektrycznej kraju pochodzi z elektrowni jądrowych), że Westinghouse wznowił produkcję prętów w wytwórni Västeras w Szwecji i przejął 30% dostaw do ukraińskich elektrowni, zarabiając na tym w ub. roku 162 miliony dolarów. Ciągle jednak skarży się, że „jedynie Ukraina stosuje zasady dywersyfikacji, wprowadzone przez Unię Europejską”. Rzeczywiście – poza Ukrainą, gdzie odejście od paliwa rosyjskiego ma charakter polityczny, Rosatom w dalszym ciągu pozostaje jedynym dostawcą paliwa nuklearnego do wybudowanych przez siebie bloków.
Europejskie strategie oporu
Wszystkie tryby dyplomacji Waszyngtonu – od prezydenta, przez sekretarzy stanu i cały aparat Departamentu, a także organizacje międzynarodowe, społeczeństwo obywatelskie, media, a z pewnością też służby specjalne i agentury wpływu – pracują nad wielkim wyzwaniem, by skierować europejską politykę energetyczną przeciw Rosji. Jednak rządy europejskie, podobnie jak energetyczne koncerny starego kontynentu, wciąż starają się zachować z Rosją możliwie najlepsze kontakty.Jeśli USA głoszą powszechnie, że „Rosja trzyma Europę jako zakładnika” dzięki swym dostawom gazu, to w Europie dominuje przekonanie o współzależności – to obopólnie korzystna wymiana: Europa zdobywa rynek dla swoich wysoko przetworzonych towarów, kupując w zamian rosyjskie surowce. Ambasada USA w Berlinie tak opisuje niemieckie podejście: „Niemcy są bardzo zależni od rosyjskich surowców, ale nie widzą tego jako słabości, uważając, że Rosja jest równie zależna od Niemiec jako konsumenta”. Francuzi z kolei uważają, że „lepsza jest zależność od Rosji niż od Iranu, który jest jedyną realną alternatywą”.
Dlatego Europa w momentach zmniejszonego nacisku zza oceanu stara się ułożyć współpracę z Rosją, tak aby wykorzystać bliskie sąsiedztwo raczej do budowania rynków dla eksportu swoich produktów a importu surowców, niż realizowania strategicznych planów Ameryki. Chce uzyskać dostęp do rosyjskich złóż, umożliwiając jednocześnie Rosjanom sprzedaż surowców i udział w europejskim rynku energetycznym. W strategii współpracy Europa – Rosja z 2000 roku energia była planowana jako podstawowy obszar współpracy. Jednak cykliczne konflikty na obszarze byłego ZSRR uniemożliwiły realizację tych planów, blokowanych także przez naciski nowych członków Unii.
W odróżnieniu od mocnej retoryki antyrosyjskiej, w sprawach stosunków z Ameryką, panuje dyskrecja i wstrzemięźliwość wypowiedzi. Jednak w chwilach szczerości (zwykle w kampanii wyborczej albo prywatnej rozmowie) zdarzy się europejskim politykom skrytykować zachowania amerykańskie. Ostatnio publicznie mówił o tym kandydat na prezydenta Francji – Francois Fillon, który skrytykował amerykańskie surowe kary nakładane na europejskie banki, ale także reguły narzucane przez „komitet Bazylejski” jako „bardzo niekorzystne dla Europy, gdyż dopasowane do USA i ich systemu bankowego”. Jednak po drugiej stronie Atlantyku panuje jak najbardziej szczera i otwarta atmosfera, nie ukrywa się planów, jedynie ubiera się je w bardziej oględne słowa.
Europa jest racjonalna i opiera politykę na interesach i pomimo całego „lip service” dla amerykańskich sojuszników, wie doskonale, że konflikt z Rosją znacząco zwiększa zależność Starego Kontynentu od silniejszego sojusznika. Jeszcze bardziej uzależnia od amerykańskiego parasola bezpieczeństwa, za który trzeba słono płacić zarówno bezpośrednio w gotówce, jak i pośrednio – ustępstwami w polityce i gospodarce. A że sojusznikom zza oceanu długi rosną bardzo szybko, każą sobie coraz więcej płacić, więc… rządy europejskie starają się jakoś przetrwać. Uśmiechają się, czasami muszą się ugryźć w język i robią swoje, przyjmując różne strategie wobec nacisków zza oceanu.
Opór przybiera często formę bezczynności – wiele spraw, które udaje się Amerykanom przeprowadzić na poziomie deklaracji programowych – nie jest po prostu realizowanych. Tak było przez lata z rezolucją Parlamentu z września 2009 r., żądającej wspólnej strategii i zdecydowanych działań krajów wschodniej Europy. Wtedy rozlega się wołanie „przecież zobowiązaliście się…”. Często mamy do czynienia z cichym wsparciem dla działań, które nie zgadzają się z narzucaną strategią. Dlatego w Brukseli nie przeciwdziałano kontaktom europejskich koncernów z Rosją.
Europa odnosi bowiem poważne korzyści – importujemy gaz i ropę, a w zamian eksportujemy technologie i wysoko zaawansowane produkty, tworząc u siebie dobrze płatne miejsca pracy. Od tego zależy wzrost PKB, bilans handlowy, poziom zatrudnienia. Odepchnięcie Rosji jest niekorzystne, gdyż Europa traci znaczącą przewagę, podczas gdy ta ze swoimi ogromnymi zasobami gazu i ropy zwraca się w stronę Azji. Dzisiaj bowiem Rosja jest całkowicie uzależniona od eksportu gazu do Europy, gdy ta importuje ze wschodu jedynie 34% swojego zużycia. Kolejne rurociągi naftowe czy gazowe w kierunku Chin polepszają sytuację Rosji, a pogarszają pozycję Europy i USA, dla których azjatycki sojusz strategiczny jest poważnym wyzwaniem.
Europejczycy doskonale zdają sobie też sprawę z podwójnej gry Ameryki, która z jednej strony – odcina ich od zasobów taniego rosyjskiego gazu, oferując drogi gaz LNG, a jednocześnie przemysł w USA cieszy się niskimi cenami gazu i energii. Taka przewaga konkurencyjna na dłuższą metę jest dla Europy groźna. Europa próbuje dzisiaj korzystać z amerykańskiego parasola militarnego i uczestniczyć w porządku światowym, stworzonym przez USA, w którym sama odgrywa rolę drugoplanową . W ramach tego porządku próbuje, wbrew sprzeciwom USA, zbudować sojusz z Rosją oparty na energetycznej bazie rosyjskich surowców i największych światowych zasobów gazu. Ten plan jest odpowiedzią na ubóstwo zasobów energetycznych Europy i jednocześnie jej ogromnych potrzeb. Model globalnego rynku budowanego przez USA wyklucza takie sojusze, gdyż mogłyby one nadmiernie wzmocnić innych graczy a osłabić amerykańskie przywództwo.
Jednak strategia cichego oporu działa – skuteczność wpływu USA na Europę maleje. Jak pisze ambasador Smith, „w 90-tych latach przewaga USA była ogromna, i administracja z łatwością mogła przekonać dużych członków Sojuszu do stanowiska Waszyngtonu w sprawie rozszerzenia Unii. Dzisiaj Berlin, Paryż i Rzym znacznie mocniej opierają się każdej polityce Sojuszu, której sprzeciwia się Moskwa. Siła wpływu amerykańskiego rządu na europejską politykę energetyczną znacząco osłabła ostatnimi laty, chociaż nigdy nie była tak wielka jak to się wydaje w Kongresie czy Departamencie Stanu”.
Niebezpieczny scenariusz konfliktu
Czerwoną linią, której Bruksela nie chce przekroczyć, jest postawienie się w roli otwartego wroga Rosji. Europa nie chce mieć wrogiego mocarstwa u swoich granic, nie chce zimnej wojny, bo to może doprowadzić do gorącej wojny. Straty ponoszone przy sankcjach byłyby niczym przy zniszczeniach, do których doprowadziłby konflikt militarny. Na horyzoncie rysują się bowiem groźne scenariusze. Już dzisiaj Europa jest otoczona „pierścieniem ognia” tak z południa (Afryka), od strony Bliskiego Wschodu, jak i na wschodniej flance (Ukraina). Jeśli uznamy więc prosty fakt, że gazu rosyjskiego jest za dużo i jest zbyt tani, by dało się go usunąć z Europy, staje się jasne, że szanse na jego wyeliminowanie są żadne. Jednak gdyby udało się zbudować infrastrukturę wystarczającą do zastąpienia gazu ze wschodu przez dostawy LNG… można by w końcu zmusić Europę do sankcji wobec Rosji. Przy okazji kolejnych kryzysów, które lubią się w naszym regionie powtarzać co kilka lat (2008 r. Gruzja, 2014 r. – Ukraina) można by zablokować import gazu i ropy. W 2011 roku udało się Brukseli tak „wykręcić rękę”, że zastosowała radykalne sankcje wobec Iranu, blokując import ropy, na czym traciła tylko Europa, gdyż Ameryka z Iranem nie utrzymuje żadnych stosunków.
Uderzenie w Rosję byłoby potężne, koszty można uzasadnić kolejną „agresją Rosji”, a jej gaz ziemny zastąpić dostawami LNG z USA, Kataru czy Australii. Przy okazji można dużo zarobić, gdyż przy wyeliminowaniu tak dużej ilości gazu z rynku, cena tego surowca osiągałaby niesłychanie wysoki poziom. A na rynku LNG w najbliższych latach rysują się już ogromne nadwyżki podaży.
Wszystko wskazuje na to, że grunt pod wojnę ekonomiczną z Rosją (może jako część wojny z Chinami) jest przygotowywany. Na taki scenariusz działań wskazuje też intensywność, z jaką Waszyngton posługuje się sankcjami ekonomicznymi. Celem zabiegów o dywersyfikację jest w razie konfliktu zaopatrzenie w gaz sojuszników w Europie Środkowo-Wschodniej. Taka alternatywa może ich skłonić, by byli bardziej „elastyczni” gdy przyjdzie podjąć strategiczne decyzje o wojnie ekonomicznej, a może nawet o realnej wojnie na wschodnich rubieżach.
Tylko bowiem planami wojennymi, nastawieniem na konflikt i uodpornieniem na jego skutki można wytłumaczyć promocję tak anty-ekonomicznych projektów jak litewski czy polski gazoport, czy rurociąg z Norwegii do Polski. Region Europy Środkowo-Wschodniej, który byłby strefą takich działań, jest najbardziej uzależniony od rosyjskich dostaw gazu, dlatego trzeba zapewnić mu możliwości alternatywnych dostaw. Dlatego trzeba zbudować system „solidarności gazowej”, zabezpieczający państwa wschodnich rubieży Unii w dostawy gazu z Niemiec. Przetestowanie takiego scenariusza mieliśmy przy okazji dostaw na Ukrainę. Do takiego rozwoju sytuacji już się zresztą przygotowano. Gdy w Komisji przeprowadzano „stress test” europejskiego systemu gazowego, jedynym rozpatrzonym dokładnie scenariuszem było całkowite przerwanie dostaw z Rosji. Choć dzisiaj wydaje się ono nierealne, lepiej jednak być przygotowanym, jeśli trzeba będzie nałożyć na Rosję dodatkowe, dużo bardziej bolesne sankcje.
Tylko na chwilę oddaliliśmy się od analizy amerykańskich oddziaływań na politykę energetyczną Europy rozważając możliwe scenariusze rozwoju sytuacji. Trzeba myśleć realistycznie i wyciągać wnioski z ciągłego nacisku na możliwość „zakręcenia gazowego kurka” przez Rosję. Przecież nie tylko jedna strona ma kurek, a przygotowania po naszej stronie do zakręcenia go są czynione nad wyraz intensywnie.
Niesymetryczne relacje
Na zakończenie trzeba zapytać, czy opisane powyżej działania mają swój odpowiednik, czy Europa odpowiada choćby w części podobnymi strategiami, używa podobnych narzędzi i przeprowadza porównywalne projekty jak Stany Zjednoczone. Otóż nie – relacje transatlantyckie są całkowicie asymetryczne. Nie ma żadnych podobnych działań po naszej stronie. Europa nie planuje polityki energetycznej USA, nie ma narzędzi codziennego oddziaływania na nie, na konferencjach rządowych czy parlamentarnych w Ameryce, żaden europejski wysłannik nie przedstawia oczekiwań (eufemistyczne określenie „żądań”) wobec Białego Domu.
O oddziaływaniu Waszyngtonu na Europę mówi się niewiele. W oficjalnych mowach i oświadczeniach, w mediach pisze się o tym bardzo enigmatycznie. Używa się zawoalowanego języka, takich słów, jak „zachęcać”, „wspierać”, pada często słowo „pomoc”, „współpraca”. Amerykańscy urzędnicy mówią o „głębokiej trosce” o bezpieczeństwo energetyczne Europy. Ezopowy język dominuje, skromne informacje na dalekich stronach. Europa nie rozgrywa ze swoim wielkim sojusznikiem żadnej, nawet niewielkiej, „energetycznej partii szachów”. Gdyby istniał jakiś sztab generalny europejskiej armii, której też przecież nie ma, mógłby – w odpowiednio utajniony raporcie – ogłosić, że strategicznym wyzwaniem dla Europy jest dążenie Ameryki do osiągnięcia „energy domination” (dominacja energetyczna).
Andrzej Szczęśniak
Pierwodruk: Nowa Debata
Myśl Polska, nr 29-30 (16-23.07.2017)
http://www.mysl-polska.pl
Wypowiedz się
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.