Kariera Trumpa zapoczątkowana w ekonomicznym szoku ( fragment książki Naomi Klein poniżej ), gdzie zachowywał się jak ekonomiczny i nie tylko gangster, coraz wyraźniej zmierza do zakończenia szokiem politycznym.
Jego szansa na przetrwanie zależy najbardziej od tego, czy zdobędzie się i jak szybko na odcięcie się od wpływów swojej rodziny, zwłaszcza córki Ivanki i zięcia Kushnera.
Książka Michaela Wolffa „Ogień i furia” ( fragment poniżej ) przyśpiesza proces obalenia prezydentury Donalda Trumpa, zwłaszcza, że na arenie globalnej odnotowuje prawie same porażki ( tekst poniżej ).
Redakcja KIP
Kariera Donalda Trumpa ma swój początek w ekonomicznym szoku
fragment książki
5 marca 2018 Aktualizacja: 5 marca 2018 18:30
Wielu wysokich rangą urzędników w gabinecie Trumpa ma na koncie udział w zuchwałych projektach wdrażania doktryny szoku. Przede wszystkim musimy dobrze zrozumieć, komu lub czemu mówimy „nie”.
Bo adresatem tego potężnego „NIE” na okładce nie jest jeden człowiek ani jedna zbiorowość. Mówimy „nie” całemu systemowi, który wyniósł tych ludzi tak wysoko.
A potem musimy powiedzieć „tak” – odmienić nasz świat tak głęboko, że dzisiejsza wszechwładza wielkiego biznesu będzie zasługiwała jedynie na przypis w podręcznikach historii jako ostrzeżenie dla naszych wnuków.
Dopiero gdy powiemy „tak”, zobaczymy, czym naprawdę jest Donald Trump i jemu podobni: symptomem poważnej choroby, na którą wspólnie znajdziemy lekarstwo – pisze Naomi Klein.
Twardogłowi zwolennicy wolnego rynku (lub „libertarianie”, jak lubią o sobie mówić bracia Koch, miliarderzy) uaktywniają się, gdy nadchodzi kataklizm – bo codzienna rzeczywistość nie sprzyja ich antydemokratycznym zamiarom.
Naomi Klein,
„NIE to za mało”, Wydawnictwo: Muza
Działać muszą szybko, bo okresy destabilizacji są z natury przejściowe. Podobnie jak Paul Bremer, unoszeni falą społecznego szoku przywódcy polityczni i ich sponsorzy przestrzegają maksymy, którą w Księciu wyraził Machiavelli: „Krzywdy powinno się wyrządzać wszystkie naraz, aby krócej doznawane, mniej tym samym krzywdziły” .
Logika jest prosta. Gdy zmiany zachodzą stopniowo, społeczeństwo ma czas na reakcję. Gdy jednak dziesiątki reform, przekształceń i restrukturyzacji spadają naraz ze wszystkich stron, przytłoczeni i wyczerpani nimi ludzie w końcu godzą się przełknąć gorzką pigułkę (przypomnijmy słowa Haliny Bortnowskiej, porównującej tempo polskiej transformacji do „lat życia psów”).
Gdy w 2007 ukazała się Doktryna szoku, wywołała kontrowersje. Podważyłam w niej lukrowaną wersję historii, którą opowiadano nam od dzieciństwa – że demokracja i uwolnione od ustawowych regulacji rynki idą ręka w rękę od połowy XX wieku.
Prawda, jak się okazuje, nie jest tak różowa. Wdrażanie ekstremalnej formy kapitalizmu, która na naszych oczach przekształca świat – ekonomista i laureat Nagrody Nobla Joseph Stiglitz nazywa ją „fundamentalizmem rynkowym” – często było możliwe tylko pod warunkiem zawieszenia demokracji i ograniczenia swobód obywatelskich. Zdarzało się, że zapanowanie nad zbuntowanym społeczeństwem wymagało przemocy i tortur.
W swojej najpopularniejszej książce, zatytułowanej Kapitalizm i wolność, nieżyjący już ekonomista Milton Friedman pisał, że wolność jednostek i wolność rynku to dwie strony tej samej monety.
A jednak jego idee udało się po raz pierwszy w pełni urzeczywistnić dopiero w kraju, któremu daleko było do demokracji: w Chile pod rządami generała Augusto Pinocheta. Potrzeba było do tego zamachu stanu, który przy wsparciu CIA obalił demokratycznie wybranego prezydenta, socjalistę Salvadora Allende.
To nie przypadek. Koncepcje Friedmana były tak skrajnie niepopularne, że mógł je zrealizować tylko bezwzględny despota.
Po wygranych przez Allende wyborach w 1970 roku Richard Nixon oświadczył, że chilijska gospodarka „ma zawyć z bólu”.
Krew Allende jeszcze nie zdążyła wyschnąć, gdy Friedman przepisywał Chile „terapię szokową” i doradzał Pinochetowi, by przy jej wprowadzaniu nie zadrżała mu ręka.
Zgodnie ze wskazówkami słynnego ekonomisty i jego byłych studentów (w Ameryce Łacińskiej nazywano ich „Chicago Boys” – chłopcami z Chicago) publiczną edukację zastąpiono systemem bonów oświatowych i szkół społecznych, wprowadzono opłaty za opiekę medyczną, sprywatyzowano nawet przedszkola i cmentarze (oraz wdrożono wiele innych reform, na które amerykańscy republikanie od lat ostrzyli sobie zęby).
Pamiętajmy, że działo się to w kraju, którego społeczeństwo wyraźnie się sprzeciwiało wszystkim tym przekształceniom, a w demokratycznych wyborach poparło socjalistów.
Podobne reżimy zainstalowano w tym okresie w kilku krajach Ameryki Łacińskiej. Wybitni intelektualiści z tego regionu dostrzegali bezpośredni związek między terapią szokową w gospodarce, która wpędzała w nędzę miliony ludzi, a torturowaniem w Chile, Argentynie, Urugwaju i Brazylii setek tysięcy ludzi, którzy wierzyli w sprawiedliwszy porządek społeczny.
Jak pytał nieżyjący już urugwajski historyk Eduardo Galeano: „Czy taki poziom nierówności społecznych dałoby się utrzymać za pomocą innych metod niż elektrowstrząsy?”.
Krajom Ameryki Łacińskiej zaaplikowano wyjątkowo silną dawkę obu tych form terapii szokowej.
Zazwyczaj wolnorynkowe reformy obywały się bez większego rozlewu krwi. Do ich przykrycia wystarczała dezorientacja, jaką wywoływały raptowne transformacje ustrojowe – rozpad Związku Radzieckiego czy zniesienie apartheidu w Republice Południowej Afryki.
Najczęstszym katalizatorem neoliberalnych przemian jest jednak głęboki kryzys gospodarczy. Raz po raz zaprzęgano go w służbę prywatyzacji, deregulacji i likwidacji zabezpieczeń społecznych.
Ale prawdę mówiąc, każdy szok nadaje się do tego celu. Z równym powodzeniem można zrobić użytek z klęski żywiołowej, która wymaga odbudowy infrastruktury, a tym samym otwiera możnym pole do przejmowania ziemi i jej zasobów.
Przeciwieństwo przyzwoitości
Większość ludzi jest oburzonych, gdy ktoś się usiłuje dorobić na nieszczęściu innych – nie bez powodu. Naturalną reakcją przyzwoitych ludzi na katastrofę jest niesienie pomocy, a doktryna szoku jest skrajnym przeciwieństwem tej postawy.
W 2010 roku indywidualni darczyńcy przekazali 3 miliardy dolarów na pomoc dla ofiar trzęsienia ziemi na Haiti. Wielomilionowe kwoty zebrano także po azjatyckim tsunami w 2004 roku i w 2015, po trzęsieniu ziemi w Nepalu.
Na wieść o tego rodzaju kataklizmach zwykli ludzie na całym świecie są gotowi do niebywałego poświęcenia. Setki tysięcy osób przekazują darowizny albo na ochotnika zgłaszają się do pracy.
Jak pisze amerykańska historyczka Rebecca Solnit, w chwilach klęski ujawnia się to, co w nas najlepsze.
Właśnie wtedy obserwujemy najbardziej wzruszające akty wzajemnej pomocy i solidarności. W Sri Lance po tsunami z 2004 roku, mimo dekad wojny domowej i etnicznych animozji, muzułmanie ratowali hindusów, a hindusi szli na ratunek swoim sąsiadom buddystom.
Gdy po przejściu huraganu Katrina Nowy Orlean znalazł się pod wodą, wiele osób nie wahało się narazić własne życie, by ocalić sąsiadów.
Gdy na Nowy Jork spadł huragan Sandy, w mieście zawiązała się imponująca sieć wolontariuszy pod sztandarem „Occupy Sandy” – bo wyrosła z ruchu Occupy Wall Street – którzy przygotowali setki tysięcy posiłków, pomogli odgruzować ponad tysiąc domów, a potrzebującym dostarczyli odzież, koce i pomoc medyczną.
Doktryna szoku wymaga zatem sparaliżowania tych najgłębszych instynktów niesienia pomocy, by do głosu mogła dojść żądza wzbogacenia się nielicznych na nieszczęściu i słabości wielu tysięcy innych ludzi. Trudno o większe wynaturzenie.
Sztuka robienia(ciemnych) interesów
Logika doktryny szoku doskonale się mieści w światopoglądzie Donalda Trumpa. Życie to dla niego wieczna walka o dominację nad innymi i obsesyjne liczenie zdobytych punktów.
Do negocjacji, którymi nie przestaje się chełpić, podchodzi zawsze tak samo: ile mogę na tym zarobić? Jak wykorzystać słabe strony rywala?
W wyemitowanym w 2011 roku programie Fox & Friends z rzadką u siebie szczerością opowiadał, jak dobijał targu z byłym przywódcą Libii Muammarem Kaddafim: „Wydzierżawiłem mu kawałek ziemi. Zapłacił mi więcej za jedną noc, niż wart był cały rok użytkowania tej ziemi, albo dwa lata. A ja i tak go tam nie wpuściłem. I tak trzeba robić. Nie chcę używać słowa «rolować», ale tak, wyrolowałem go. Tak powinniśmy robić”.
Gdyby Trump wyłudzał w ten sposób pieniądze tylko od znienawidzonych dyktatorów, niewielu uroniłoby łzę. Ale on podchodzi tak do każdej transakcji.
Oto jak mówi o negocjacjach w książce Myśl śmiało, jednym z samouczków z serii „bądź taki jak ja”: „Często można usłyszeć, że na udanej transakcji zyskują obie strony. To bzdura. Transakcja jest udana wtedy, kiedy wygrywasz ty, a nie ten drugi. Przeciwnika trzeba wykończyć i wyciągnąć z tego coś dla siebie”.
Trump wykorzystuje słabości innych ludzi z zimną krwią – i entuzjazmem. Naznaczyło to całą jego deweloperską karierę.
Dziś te cechy można dostrzec u wielu członków jego administracji. Chaos, jaki jego ludzie starają się wywołać, musi niepokoić, ale więcej obaw budzi to, jak wykorzystają kryzysowe momenty, które dopiero nadejdą.
Na razie atmosferę kryzysu podgrzewa głównie agresywna retoryka Trumpa: imigranci rzekomo wywołali falę przestępczości, miasta to „siedliska zbrodni”, w których dochodzi do „jatek” (w rzeczywistości liczba przestępstw z użyciem przemocy w całych Stanach od lat spada), a Obama doprowadził kraj do ruiny. Już wkrótce mogą nas jednak czekać całkiem realne kryzysy, bo kryzys jest logiczną konsekwencją programu politycznego Trumpa.
Dlatego warto się przyjrzeć bliżej, jak Trump i jego ludzie w przeszłości wykorzystywali kryzysowe sytuacje do realizowania swoich ekonomicznych i politycznych ambicji.
Świadomość ich dotychczasowych dokonań na tym polu złagodzi każdy kolejny wstrząs, który może nastąpić, i pomoże stawić opór tej wysłużonej taktyce.
Przez szok do kariery
W Stanach Zjednoczonych neoliberalna rewolucja rozpoczęła się na dobre w połowie lat 70. w Nowym Jorku. W mieście trwał żywy, nawet jeśli niedoskonały, eksperyment z socjaldemokracją.
Nowojorczycy cieszyli się najhojniej finansowanymi usługami publicznymi w całym kraju, od bibliotek przez transport zbiorowy po szpitale.
W 1975 roku cięcia budżetu federalnego i stanowego w połączeniu z ogólnokrajową recesją doprowadziły jednak Nowy Jork na skraj bankructwa. Tę sytuację skrzętnie wykorzystały władze, by diametralnie odmienić politykę społeczną miasta.
Pod pretekstem wychodzenia z kryzysu prywatyzowano, zaciskano pasa i wprowadzano „ułatwienia” dla biznesu. W efekcie Nowy Jork z przyjaznego mieszkańcom miasta przemienił się w ośrodek spekulacji finansowej, luksusowej konsumpcji i bezwzględnej gentryfikacji. Takim znamy go dziś.
W skrupulatnie udokumentowanej książce Fear City, poświęconej temu słabo poznanemu rozdziałowi naszej przeszłości, historyczka Kim Phillips-Fein dowodzi, że metamorfoza Nowego Jorku w latach 70. stanowiła preludium zjawiska, które wkrótce ogarnęło cały świat i podzieliło go na jeden procent najbogatszych i całą resztę ludzkości.
Jedną z głównych, niechlubnych ról w tej historii odegrał Donald Trump. Był rok 1975. Zanosiło się, że największe i uwielbiane miasto Stanów Zjednoczonych czeka nieuchronne bankructwo, a prezydent Gerald Ford nie kwapił się z pomocą. Gazeta „Daily News” zamieściła wymowny nagłówek: FORD: NOWY JORK? NIECH ZDYCHA! Trump miał dopiero dwadzieścia dziewięć lat i nadal żył w cieniu majętnego ojca, który zbił fortunę na budowaniu zupełnie pozbawionych wyrazu osiedli domków dla klasy średniej w dzielnicach okalających Nowy Jork – a jako zarządca nieruchomości znany był z tego, że dyskryminuje Afroamerykanów.
Trump od młodych lat marzył, że odciśnie swoje piętno na Manhattanie, a w kryzysie wywołanym zadłużeniem miasta dostrzegł swoją szansę. Okazja nadarzyła się w 1976 roku, gdy właściciele słynnego zabytkowego hotelu Commodore ogłosili, że wkrótce go zamkną z powodu olbrzymich strat. Władze Nowego Jorku ogarnęła panika na myśl o tym, że opustoszały i niszczejący budynek w samym centrum miasta odstraszy przyjezdnych i pozbawi budżet wpływów z turystyki. Trzeba było znaleźć kupca – i to szybko. Sytuacja wydawała się rozpaczliwa, a – jak to ujęła lokalna telewizja – kto żebrze, nie może przebierać w ofertach.
W tej desperacji Trump ujrzał zrządzenie losu. We współpracy z korporacją Hyatt obmyślił, że klasyczną elewację hotelu z cegieł zastąpi nową, lustrzaną fasadą i otworzy go pod nazwą Grand Hyatt Hotel (pomysł nazywania wszystkich nieruchomości własnym nazwiskiem przyszedł dopiero później).
Skorzystawszy z podbramkowej sytuacji, wymusił skrajnie niekorzystne dla miasta warunki umowy. Jak pisze Phillips-Fein: Miasto zezwoliło Trumpowi, by kupił budynek od linii kolejowej za 9,5 miliona dolarów.
Następnie miał go odsprzedać firmie Urban Development Corporation, […] a wreszcie Trump i Hyatt Corporation mieli wydzierżawić go od UDC na dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Dzięki temu układowi przez czterdzieści lat deweloperzy płacili podatki znacznie niższe od standardowej stawki, oszczędzając setki milionów dolarów (do 2016 roku łączna kwota ulgi podatkowej, jaką dzięki tej umowie Trump uzyskał od miasta, wyniosła 360 milionów dolarów).
Zgadza się: za 9,5 miliona w gotówce Trump kupił od miasta ulgę podatkową wartą (jak dotąd) 360 milionów.
Nowy hotel okazał się beznadziejnie brzydki. Pewien krytyk miejskiej architektury pisał, że „tak wyobraża sobie życie w Nowym Jorku ktoś, kto nigdy tu nie mieszkał”.
Innymi słowy, był to klasyczny projekt Trumpa – biznesmena, który już wkrótce miał sprzedać światu obraz Stanów Zjednoczonych widzianych oczami rosyjskiego oligarchy, przefiltrowany przez odtwarzane z pirackich kaset wideo opery mydlane Dynastia i Dallas.
Phillips-Fein komentuje: Ani Donalda Trumpa, ani innych deweloperów, którzy skorzystali na desperacji miasta, by wznosić swoje wieżowce, nie interesowało, co stanie się z resztą Nowego Jorku.
Wielomilionowe subsydia dla luksusowych hoteli zamiast doinwestowania usług komunalnych czy rewitalizacji robotniczych dzielnic nie wywoływały moralnych rozterek.
W tej historii uderza nie tylko fakt, że młody Donald Trump skorzystał z finansowej zapaści Nowego Jorku i dla osobistego zysku narzucił pogrążonemu w kryzysie miastu zbójeckie warunki kontraktu.
Istotna jest także ranga tej transakcji, bo to właśnie ona pozwoliła Trumpowi wyjść z cienia ojca i rozwinąć skrzydła. Kariera Trumpa ma swój początek w ekonomicznym szoku, a ukształtowały ją wyjątkowe okazje bogacenia się na kryzysie.
Odkąd Trump działa na własny rachunek, sektor publiczny jest dla niego wyłącznie skarbcem, z którego czerpie pełnymi garściami. Tego nastawienia nie zmienił nigdy.
Warto pamiętać, że 11 września 2001 roku, udzielając wywiadu jednej ze stacji radiowych tuż po zawaleniu się obu wieżowców World Trade Center, Trump nie umiał się powstrzymać od spostrzeżenia, że teraz to on jest właścicielem najwyższego budynku w centrum Manhattanu.
Z ulic nie uprzątnięto jeszcze zwłok, Manhattan wyglądał jak po bombardowaniu, a Trumpowi wystarczyła maleńka zachęta prowadzącego, by zaczął reklamować swoją markę. Kiedy spytałam Phillips-Fein o wnioski z roli, jaką Trump odegrał w nowojorskim kryzysie zadłużenia, odparła, że najważniejszy w tej historii był lęk: „Ten przemożny lęk przed bankructwem, lęk o przyszłość, pozwolił na cięcia budżetowe i wywołał poczucie, że miasto potrzebuje bohatera, który je uratuje”.
Często powraca do tej myśli od wyborów w 2016 roku. „Gdy ogarnia nas taki lęk, to, co dotąd uchodziło za politycznie niewykonalne, nagle wydaje się jedynym możliwym rozwiązaniem. Dlatego myślę, że trzeba z tym walczyć. Szukać sposobów, by odepchnąć od siebie ten lęk, ten chaos, i przeciwstawić mu ludzką solidarność”.
Szczególnie dziś, gdy Trump zgromadził wokół siebie całą plejadę kryzysowych oportunistów, warto posłuchać tej rady. Neoliberalny gabinet grozy
Wielu wysokich rangą urzędników w gabinecie Trumpa ma na koncie udział w najbardziej zuchwałych projektach wdrażania doktryny szoku w ostatnich czasach.
Oto krótkie zestawienie ich dokonań – niepełne choćby ze względu na to, ilu dyrektorów banku Goldman Sachs Trump wciągnął do swojej administracji.
Kto zarabia na zmianie klimatu Sekretarz stanu Rex Tillerson w dużej mierze zawdzięcza swoją karierę umiejętności czerpania zysków z wojny i destabilizacji.
Największym beneficjentem skokowego wzrostu cen ropy naftowej po inwazji na Irak w 2003 roku był koncern ExxonMobil. Ten sam koncern bezpośrednio wykorzystał wojenną zawieruchę, gdy wbrew zaleceniom Departamentu Stanu podpisał kontrakt na wydobycie ropy w irackim Kurdystanie. Operacja prowadzona w ten sposób za plecami rządu w Bagdadzie mogła wywołać otwartą wojnę domową, a z pewnością zaogniła wewnętrzny konflikt w Iraku.
Jako dyrektor ExxonMobil Tillerson znajdował także inne sposoby zbijania majątku na katastrofach.
Pisałam już, że przewodził firmie, która – mimo ustaleń zatrudnionych przez nią samą naukowców – finansowała i rozpowszechniała fałszywe informacje negujące wpływ człowieka na klimat.
Tymczasem – jak wykazało śledztwo gazety „LA Times” – ExxonMobil (zarówno przed fuzją dwóch wielkich koncernów, jak i po niej) od dawna obmyślał, jak uodpornić się na skutki kryzysu, któremu publicznie zaprzeczał, i jak na nim zarobić.
W tym celu prowadził badania wykonalności wierceń w Arktyce (która zaczynała już topnieć) oraz przygotował nowe projekty gazociągu przez Morze Północne i platformy wiertniczej w Nowej Szkocji – tak by uodpornić je na podnoszący się poziom morza i przybierające na sile sztormy.
W 2012 roku Tillerson publicznie przyznał, że zmiana klimatu jest faktem, ale znamienne jest to, co powiedział dalej: „jako gatunek” człowiek zawsze umiał się przystosować. „I do tego się przystosujemy. Zmiana warunków pogodowych wymusi przeniesienie upraw w inne miejsca – przystosujemy się”.
To prawda: ludzie potrafią się przystosować, gdy na swojej ziemi nie mogą już produkować żywności. Przystosowanie polega na migracji. Ludzie opuszczają domy i przenoszą się tam, gdzie będą mogli się wyżywić. Nie żyjemy jednak w czasach otwartych granic. Nikt dziś nie wita głodnych i zdesperowanych przybyszów z otwartymi ramionami. Tillerson dobrze o tym wie.
Urzęduje w administracji prezydenta, który usiłował zamknąć granice przed uchodźcami z Syrii, widząc w nich konia trojańskiego terroryzmu, podczas gdy istotnym czynnikiem napięć, które doprowadziły do wojny domowej w tym kraju, jest długotrwała susza.
Prezydenta, który o syryjskich dzieciach poszukujących schronienia powiedział: „Spojrzę im w oczy i powiem – nie wpuścimy was”.
Prezydenta, który nie zmienił zdania ani na jotę nawet wtedy, gdy ostrzelał Syrię pociskami rakietowymi, rzekomo poruszony straszliwymi skutkami ataku bronią chemiczną, w którym zginęły „śliczne dzieciaczki”.
(Nie poruszyło go to jednak na tyle, by zaprosić te dzieci i ich rodziców do swojego kraju). Prezydenta, który ogłosił, że zamierza inwigilować, śledzić, więzić i deportować imigrantów. A za kulisami inni członkowie administracji Trumpa czekają na chwilę, kiedy ta polityka zacznie przynosić im dochody.
Czytaj więcej: http://www.polskatimes.pl/kultura/ksiazki/a/kariera-donalda-trumpa-ma-swoj-poczatek-w-ekonomicznym-szoku,12982604/2/
Reagan i sztuka (nie)usuwania prezydenta USA. Czy przeciw Donaldowi Trumpowi zostanie uruchomiona 25. poprawka do amerykańskiej konstytucji?
Donald Trump może się pocieszyć. Jeden z jego poprzedników na fotelu prezydenta USA – Ronald Reagan – przetrwał możliwość zastosowania wobec niego osławionej 25. poprawki do amerykańskiej konstytucji.
W lecie ubiegłego roku, tuż przed wyrzuceniem go z pracy, główny strateg kampanii i doradca Trumpa Steve Bannon ostrzegał go, że
największe zagrożenie dla jego prezydentury stanowi nie procedura impeachmentu, lecz 25. poprawka do konstytucji.
Pozwala ona rządowi głosować za odsunięciem prezydenta z urzędu jeśli uzna, że nie jest on zdolny do pełnienia swoich zadań i obowiązków.
Reakcja Trumpa była wielce znacząca – A co to jest?
Dziś amerykański prezydent z pewnością dobrze już wie, czym jest poprawka, o którą pytał.
Bannon stał się natomiast „głównym oskarżycielem”, a w wywiadach na potrzeby książki Michaela Wolffa „Fire and Fury: Inside Trump White House” otwarcie kwestionuje kondycję psychiczną swojego byłego pryncypała.
Praca stanowi przeprowadzony „ostrą amunicją” atak na Biały Dom.
W jednym z rozdziałów autor przytacza słowa Bannona na temat słynnej reakcji prezydenta na wydarzenia na tle rasowym, do jakich doszło w Charlottesville.
Bannon mówi wprost, że jest tak fatalna, iż stanowi zaproszenie do użycia tej poprawki.
Twierdzi ponadto, że prawdopodobieństwo, iż prezydenta odsunie jego własny rząd wynosi aż 30 proc. Sam Wolff uważa, że cały – sto procent – personel Trumpa uważa go za „niezdolnego do pełnienia swojego urzędu”.
Zawodowi i kawiarniani psychologowie oraz psychiatrzy jak jeden mąż zajmują się teraz „badaniem” głowy prezydenta w poszukiwaniu objawów: nieobliczalne i niepokojące zachowanie, trzymanie butelki z wodą w obu rękach [zamiast w jednej], brak koncentracji, tyrady i wymyślanie krytykom, kłótnie, ponure nastroje i coraz bardziej kurczący się słownik, jakiego używa.
Wszystko to może świadczyć o narcystycznym zaburzeniu osobowości, upośledzeniach neurologicznych czy, jak powiedział w wystąpieniu przed członkami Kongresu pewien psychiatra z Uniwersytetu Yale, syndromie człowieka „rozbitego”. Jednak równie dobrze może chodzić o dokonywane pod wielką presją społeczną
Michael Wolff. Pisarz, który książką “Ogień i Furia” rozgniewał Donalda Trumpa
Toby Harnden
12 stycznia 2018 Aktualizacja: 12 stycznia 2018 18:50
Książka “Ogień i furia” Michaela Wolffa już stała się w USA bestsellerem ©Ray Tang/REX/Shutterstock/EAST NEWS
Czy książka Michaela Wolffa „Ogień i furia” doprowadzi do obalenia prezydentury Donalda Trumpa. Autor mówi w wywiadzie dla „Sunday Timesa”, że bardzo chciałby, ale przede wszystkim chciał powiedzieć, że „król jest nagi”.
Michael Wolff to dziś najbardziej „gorący” dziennikarz i publicysta w Ameryce. W ubiegły piątek ukazała się jego z góry skazana na komercyjny sukces książka „Fire and Fury: Inside Trump White House” (Ogień i furia. W Białym Domu Trumpa). Publikację przyśpieszono mimo zalewu gróźb i ostrzeżeń ze strony prawników prezydenta oraz ledwie skrywanej wściekłości samego użytkownika Gabinetu Owalnego.
W sobotę Wolffa „grillowano” w emitowanym przez telewizję NBC programie Today. Później miał chwilę oddechu, a następnie „ruszył” zasnutymi niespotykaną od lat śnieżną zamiecią ulicami Manhattanu na szereg spotkań z czytelnikami.
Fale uderzeniowe wywołane trzęsieniem, jakim okazała się publikacja jego książki, odnotowano na politycznej skali Richtera. Nie ma wątpliwości, że Biały Dom widzi w niej „egzystencjalne” zagrożenie.
Czy Wolff chciałby, żebyśmy zapamiętali go jako człowieka, który obalił prezydenta Trumpa? W odpowiedzi na takie pytanie dziennikarz, któremu dzięki osobistej sile perswazji, a tam gdzie trzeba zapewne zręcznym pochlebstwom, udało się dotrzeć do samego serca świata Trumpa i „wysadzić go w powietrze”, zachowuje całkiem znośną skromność.
– Chętnie przypisałbym sobie taką zasługę, ale bardziej realistycznie powiedzmy, że jestem po prostu osobą, która powiedziała, że prezydent jest nagi – niechętnie przytakuje Wolff. – A wtedy nagle wszyscy zakrzyknęli – „Mój Boże! Cholera! Rzeczywiście jest nagi!”.
Poza frontalnym atakiem ze strony Trumpa, Wolff zmaga się też z ogólną podejrzliwością amerykańskich dziennikarzy – niektórzy najwyraźniej czują się urażeni, że to nie oni, lecz on „trafił” na tę historię.
Magazyn „GQ” napisał, że ci, których autor nazywa przedstawicielami „dziennikarskiego stanu kapłańskiego” uznają go za kogoś, kogo „wiarygodność często bywa podejrzana i kto reprezentuje zdecydowanie najgorszy nowojorski ‘chów wsobny ludzi mediów’”.
Michael Wolff ma 64 lata a za sobą długą karierę komentatora, felietonisty kronikarza i prowokatora. Interesuje go zwłaszcza fenomen władzy i bogactwa – bez skrupułów i za wszelką cenę pragnie dotrzeć tam, gdzie akurat potrzebuje. Wypowiada się bez ogródek. Do konwencji podchodzi w sposób niefrasobliwy. I ma głęboką wiarę w siebie. Takie cechy sprawiają, że jak mało kto nadawał się do „usidlenia” Trumpa.
Zamiast rozważnie sprawdzać u dwóch źródeł każdą anegdotę i zaoferować czytelnikowi suchy historyczny opis, Wolff napawa się plotkami i pikantnymi szczegółami oraz różnego rodzaju opowiastkami. Nie wszystko, co pisze w „Fire and Fury” można udowodnić, ale w rezultacie dostajemy zabawny, druzgoczący i całkiem prawdopodobny portret dysfunkcyjnego Białego Domu.
– Wielu uprawia świetne dziennikarstwo na temat Donalda Trumpa, ale [ich] relacje są jak granat, który wybucha każdego dnia. Sam miałem luksus cofnięcia się i spojrzenia nieco z boku. Mogłem też nie tylko opowiedzieć historię, ale i ją zrozumieć – mówi Wolff.
Dziennikarz „podchodził” Trumpa podlizując się mu i w ten sposób – jak sam twierdzi – mimo że nie akceptował z góry żadnych zasad i nie czynił żadnych obietnic na temat tego, co napisze, a co nie, zyskał „na poły stałe miejsce na sofie w Zachodnim Skrzydle [Białego Domu]”. W otoczeniu prezydenta miał spędzić niemal 200 dni.
– Znam Trumpa od lat 90. – mówi Wolff. – Byłem jednym z tych, do których mógł zadzwonić, aby się wykrzyczeć i ponarzekać.
Trump go zaakceptował, bo – co wydaje się kluczowe – dziennikarz jest Nowojorczykiem i osobą spoza świata polityki. – Nie jestem reporterem politycznym. Zajmuję się mediami, a Donald Trump nie jest politykiem. To człowiek mediów. Mieliśmy zatem łączącą nas podstawę. Dużą część czasu, który przegadaliśmy, dotyczyła ludzi mediów – mówi Wolff.
Sam dostrzega podobieństwo między kampanią wyborczą Trumpa a musicalową komedią Mela Brooksa „Producenci” (1967), gdzie producent teatralny i poborca podatków wpadają na pomysł pewnego kiepskiego przedstawienia. Są oczywiście pewni klapy, ale ku własnemu przerażeniu osiągają niespodziewany sukces.
– Całe założenie wszystkich zaangażowanych w pracę dla Trumpa i jego kampanii wyborczej polegało na tym, że nie wygra. Odpowiednio do tego cichcem kombinowali ze swoim życiem. To stąd porównanie z „Producentami”. Gdyby przegrali, wszystko byłoby wspaniale. Wygrana z kolei obnażyła ich niekompetencję, podejrzane układy i układziki oraz kompletną głupotę – mówi Wolff.
Towarzyszący książce rozgłos dodatkowo przybrał na sile dzięki histerycznie ostrej reakcji samego Trumpa – pomogła ona wywindować „Fire and Fury” na czoło list bestsellerów.
W Waszyngtonie ludzie już w nocy ustawiali się kolejkach przed księgarniami. Książka rozeszła się błyskawicznie. Wolff ledwie jest w stanie ukryć swoją satysfakcję. – To rządzony kaprysami Donalda Trumpa Biały Dom i ta niewiarygodna potrzeba poczucia samozadowolenia sprawiła, że mógł wykrzyczeć: „Jak ten człowiek mógł to zrobić? Pozwać go! Zatrzymać!”.
Tak więc wszystko, czego prezydent nie powinien robić, [Trump] teraz właśnie robi – dodaje Wolff.
Prawnicy głowy państwa zagrozili wydawcy procesem. – [Ta groźba] to nie tylko czysta, wyświechtana bzdura, ale i bzdura kompletnie żenująca – mówi Wolff. Przyznajmy, że wiele z tego, co ustalił sprawia, że włosy stają nam dęba na głowie.
Według niego Donald i Melania śpią w osobnych sypialniach i nie mają ze sobą nic wspólnego ponad zwykłe „ceremonialne interakcje”.
– Nie walczą ze sobą. Rozumieją się… to zrozumienie między dwojgiem ludzi posiadających bezgraniczne pieniądze i zrozumienie z samym Trumpem, który ma za sobą całą życiową „karierę” – hm, jakiego słowa tu użyć? – „dowalania” kobietom.
Prezydent powiedział dyrektor ds. informacji Białego Domu Hope Hicks, że najlepsze, co się mogło przydarzyć jego byłemu szefowi kampanii Corey Lewandowskiemu to właśnie romans z taką jak ona kobietą z „najlepszą pupą”. Po tych słowach Hicks wyszła z pokoju.
Z kolei Sally Yates, pełniącą obowiązki zastępczyni prokuratora generalnego, którą właśnie zwolnił, określił słowami „taka p…a”. Prezydent jest też uzależniony od telewizji kablowej i ma obsesję na punkcie otrucia. Pewne opisywane przez Wolffa szczegóły są zapewne nieprawdziwe.
Na przykład pewien dziennikarz „The Washington Post”, o którego obecności na śniadaniu w hotelu Four Seasons w Georgetown pisał Wollf oświadczył, że nigdy tam nie był. Panuje też ogólny sceptycyzm, co do tego, że – jak twierdzi autor -Trump miał zapomnieć nazwisko byłego przewodniczącego Izby Reprezentantów Johna Boehnera.
Jednak sam prezydent swoim postępowaniem wzmocnił główny nurt narracji Wolffa mówiący, że jest on człowiekiem nieobliczalnym, a nawet – niepoczytalnym. I ponadto niezdolnym do panowania nad własnymi impulsami. Uczynił to poprzez weekendową tyradę na Twitterze, gdzie nazwał książkę Wolffa „nudną” – zapewne jedyny „zarzut”, jakiego nie postawiono dotąd jemu samemu – i scharakteryzował autora jako „kompletnego nieudacznika”.
Próbując zjechać – częściowo oparte właśnie na pracy Wollfa – doniesienia kwestionujące jego równowagę umysłową, prezydent szybko wkroczył na naprawdę surrealistyczny teren.
– Moje dwa największe atuty to równowaga umysłowa i to, że jestem naprawdę inteligentny – napisał Trump. Pochwalił się też, że jego osiągnięcia kwalifikują go „nie tylko jako człowieka inteligentnego, ale i geniusza… a w dodatku geniusza [psychicznie] bardzo zrównoważonego!”.
Jednak najbardziej wstrząsająca konkluzja Wolffa dotyczy tego, że w Białym Domu nikt nie wierzy, iż Trump jest w stanie sprostać wymaganiom stawianym pełnieniu urzędu.
Początkowa wiara w jego możliwości erodowała wraz z czasem. – [Dziś] 100 proc personelu administracji Trumpa uważa go za niezdolnego do sprawowania funkcji – mówi Wolff.
Jego zdaniem kluczowy problem leży w tym, że prezydent polega na swojej córce Ivance i jej mężu Jaredzie Kushnerze. Tego ostatniego Wolff przedstawia jako bezmyślnego dworaka.
– Trump to człowiek, który otacza się rodziną. Częściowo, bo może jej ufać, a po części dlatego, że nie żyją oni niezależnym odeń życiem. Od niego płyną wszystkie pieniądze. Od niego – cały biznes.
Biały Dom w całości składa się z ludzi, którzy nie posiadają niezależnej wiarygodności. Nie myślą niezależnie. Nie mają niezależnej pozycji. Stanowią „przedłużenie” Donalda Trumpa – dodaje Wolff.
Najbardziej szkodliwe jest jednak zasadnicze przekonanie, że prezydent to gwałtownik, narcystyczny półanalfabeta i „męskie dziecko”, które nikogo nie słucha i nie dba o prezydenturę ani o nic, co wykracza poza zaspokajanie własnych potrzeb.
Jak zatem skończy się jego prezydentura? Nie minął jeszcze rok, a Wolff już uważa, że jej dni są policzone.
– Pod pewnym względem w całej tej historii chodzi właśnie o to, jak się zakończy. Mamy do czynienia z jedną z najbardziej zdumiewających katastrof w dziejach prezydentury.
W jego wypowiedzi pobrzmiewa echo słów byłego głównego stratega kampanii Trumpa Steve Bannona, że prawdopodobieństwo odsunięcia prezydenta poprzez procedurę impeachmentu wynosi 30 proc.
Tyle samo – prawdopodobieństwo jego rezygnacji w celu uniknięcia usunięcia z urzędu przez własną administrację na podstawie 25. poprawki do konstytucji.
Oraz kolejne 30 proc, że jakoś dokuśtyka do końca kadencji.
– I zapewne tylko na tyle będzie go stać – kończy Wolff.
Na zewnątrz już czeka limuzyna, która zawiezie go na wywiad do kolejnej stacji telewizyjnej.
– Nie ma najmniejszej szansy na drugą kadencję – zapewnia jeszcze przy wyjściu.
– Wiemy, że na koniec walnie o ścianę. I tyle. Przepraszam, ale muszę już lecieć – rzuca na odchodnym autor politycznego bestsellera początku tego roku. Tłumaczenie Zbigniew Mach
Opublikowano za: Czytaj więcej: http://www.polskatimes.pl/fakty/swiat/a/michael-wolff-pisarz-ktory-ksiazka-ogien-i-furia-rozgniewal-donalda-trumpa,12843887/3/
Król jest nagi Rok rządów Trumpa pokazał że USA mają coraz mniejszy wpływ na świat [OPINIA]
4 stycznia 2018, 06:45
Źródło:Bloomberg
Kapitol USAźródło: ShutterStock
Ostatni artykuł amerykańskiego sekretarza stanu Rexa Tillersona na łamach “The New York Times” pokazuje, jak bardzo Stanom Zjednoczonym brakuje wpływu na kluczowe wyzwania, z jakimi Waszyngton musi się zmierzyć na świecie.
Od Korei Północnej, przez Chiny, Rosję aż po Bliski Wschód – pisze w opinii Noah Feldman.
Amerykanki sekretarz stanu Rex Tillerson może myśleć, że jego podsumowanie polityki zagranicznej USA to opowieść o sukcesie.
W gruncie rzeczy jednak artykuł Tillersona opublikowany na łamach „The New York Times” ilustruje coś przeciwnego:
- widać w nim, akapit po akapicie, jak bardzo Stanom Zjednoczonym brakuje wpływu na kluczowe wyzwania, z jakimi Waszyngton musi się zmierzyć na świecie.
Od Korei Północnej, przez Chiny, Rosję aż po Bliski Wschód. Cele Ameryki są jasne, a administracja Donalda Trumpa nie ma wiarygodnego planu, aby te cele osiągnąć.
Korea Północna
Zacznijmy od Korei Północnej. Rex Tillerson twierdzi, że konfrontacyjna strategia Donalda Trumpa zadziałała. Na poparcie tej tezy Tillerson wskazuje, że prowokacyjne wystrzelenie rakiet przez Kim Dzong Una pozwoliło USA skłonić Radę Bezpieczeństwa ONZ do przegłosowania trzech rezolucji wprowadzających sankcje.
Zostawmy z boku argument, że prowokacje Kima i tak wywołałyby silną reakcję międzynarodową, nawet gdyby Trump nie zwiększał poczucia kryzysu poprzez oskarżającą retorykę. Donald Trump oraz Nikki Haley, amerykańska ambasador przy ONZ, zasługują na uznanie za skuteczne doprowadzenie do uchwalenia rezolucji.
Wciąż jednak rezolucje ONZ nie niosą ze sobą nadziei na zmniejszenie zagrożenia nuklearnego ze strony Korei Północnej. Program atomowy tego kraju istnieje po to, aby chronić reżim. Wycofanie się z niego po prostu osłabiłoby reżim – i Kim Dzong Un o tym wie.
Korea Północna przetrwała już wiele lat, narażając na różnego rodzaju niedostatki swoich obywateli, przetrwa więc nawet wtedy, gdy zostaną na nią nałożone nowe sankcje.
Efekt?
Wpływ USA na Koreę Północną pozostaje słaby. Co więcej, Donald Trump nie osiągnął postępu jeśli chodzi o stanowisko Chin, które mają pewne narzędzia ekonomiczne, aby wpłynąć na reżim Kima. Rex Tillerson zresztą przyznaje, że Chiny „mogłyby i powinny zrobić więcej”, aby wywrzeć presję na niesfornego sąsiada.
Chiny jednak nie mają interesu w tym, aby obalić lub osłabić Koreę Północną, ponieważ traktują ją jak bufor przed Koreą Południową, będącą sojusznikiem USA. Nic nie wskazuje na to, aby stanowisko Chin miało się zmienić.
Chiny
W czasie kampanii wyborczej Donald Trump mówił dużo o wielkiej grze z Chinami, ale dyplomatycznie rzecz ujmując, nie zrobił w tej sprawie nic.
Co prawda Rex Tillerson we właściwy sposób stawia diagnozę:
- „Chiny stają się potęgą gospodarczą i militarną, a to wymaga, aby Waszyngton i Pekin zastanowiły się nad wzajemnymi stosunkami przez kolejne 50 lat”.
Innymi słowy, chłodna wojna pomiędzy USA a Chinami trwa dalej. Administracja Donalda Trumpa, łącznie z sekretarzem stanu, nie podjęła jednak żadnych widocznych kroków aby określić, jak ta chłodna wojna miałaby zostać ukształtowana.
- Jedno z podejść sugerowałoby powstrzymywanie potęgi wojskowej Państwa Środka,
- inne z kolei skupiałoby się na ograniczaniu chińskich wpływów gospodarczych poprzez serię regionalnych sojuszy, takich jak TPP (Partnerstwo Transpacyficzne), z którego Trump się wycofał.
- Jeszcze inne podejście zakładałoby akceptację dla udziału Chin w liberalnym porządku międzynarodowym.
Trump tymczasem nie optował za żadnym z powyższych podejść, ale też nie wybrał żadnej alternatywnej strategii.
Ta porażka pokazuje, że w rzeczywistości amerykańskie opcje są ograniczane przez ryzyko zbyt bezpośredniego potraktowania chińskiego wyzwania, czy to w obszarze wojskowym, czy dyplomatycznym.
Rosja
Sprawy mają się jeszcze gorzej, jeśli chodzi o Rosję, piętę achillesową administracji Donalda Trumpa.
Tillerson powtarza, że stosunki z Rosją nie mogą być normalne do czasu, aż kwestia inwazji na Ukrainę nie zostanie rozwiązana.
Z drugiej strony amerykański sekretarz stanu podkreśla, że USA muszą współpracować z Rosją w Syrii.
Tymczasem w rzeczywistości prezydent Rosji Władimir Putin pomógł prezydentowi Syrii Basharowi al-Assadowi w zwycięstwie zarówno nad Państwem Islamskim, jak i na siłami wolnej Syrii.
USA tak naprawdę nigdy nie były przygotowane na to, aby pozbyć się Assada. Niemniej jednak zwycięstwo brutalnego, proirańskiego reżimu Assada nie może być zaliczane na poczet wygranych USA.
Problem polega na tym, że USA niewiele mogą tu zrobić. Trump co prawda ogłosił zwycięstwo nad Państwem Islamskim, ale to zwycięstwo w większej mierze należy do Putina.
Zatem pozostanie życzyć powodzenia w rozwiązywaniu problemu na Ukrainie.
Iran
Wszystko co dotychczas omówiliśmy, kieruje nas w stronę Iranu.
Rex Tillerson pisze, że umowa nuklearna z tym państwem „już nie jest centralnym punktem” polityki amerykańskiej.
- To ulga, ale dzieje się tak dlatego, że Trump nie ma realnych możliwości wpływu na Iran poprzez sankcje.
- Europa bowiem może utrzymywać więzi gospodarcze z Teheranem nawet jeśli USA wycofają się z porozumienia nuklearnego.
Zamiast tego Tillerson podkreśla, że prosaudyjskie nastawienie Donalda Trumpa ma na celu izolację Iranu.
W dłuższej perspektywie oś izraelsko-saudyjska mogłaby się okazać niekorzystna dla Iranu, ale wszystko tutaj zależy od procesu pokojowego pomiędzy Izraelem a Palestyną – w najlepszym razie szanse na taki proces i umowę są niewielkie.
Tymczasem Tillerson w swoim tekście nawet o tym nie wspomina. Obecnie zatem amerykański wpływ na Iran jest minimalny.
Pakistan
W kwestii Pakistan Trump nieco oddalił się od polityki swoich poprzedników, publicznie oskarżając Pakistan za wsparcie dla Talibów w Afganistanie.
Co prawda George W. Bush oraz Barack Obama także nie ufali Pakistanowi, ale uznali że nie mają wyboru i muszą angażować kolejne rządy, z całą świadomością podwójnej gry, jaką prowadzi Pakistan.
Jeśli chodzi o Pakistan, Donald Trump nie ma żadnej lepszej opcji niż jego poprzednicy. Tillerson napisał, że USA będą partnerem dla Pakistanu, jeśli Pakistan „zademonstruje swoją chęć partnerstwa wobec USA”.
To swoista marchewka, to pewne, ale póki nie ma znaczącej wędki, to Pakistan w długim terminie będzie grał na wycofanie się USA z Afganistanu oraz na powrót Talibów, nie mówiąc już o Państwie Islamskim.
Pierwszy rok rządów Donalda Trumpa nie jest zatem tym, z którego Tillerson może być specjalnie dumny.
- Przy czym ani on, ani Donald Trump nie jest odpowiedzialny za ograniczenia amerykańskiego wpływu na świecie.
- Ale obaj są już odpowiedzialni za przyjęcie takich polityk, które próbowałyby problem tych ograniczeń rozwiązać. Jak dotąd jednak nic takiego się nie
Opublikowano za: http://forsal.pl/artykuly/1095171,krol-jest-nagi-rok-rzadow-trumpa-pokazal-ze-usa-maja-coraz-mniejszy-wplyw-na-swiat-opinia.html
Wypowiedz się
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.