Kolejni już polscy dyplomaci, a także wielu innych polityków, konsekwentnie wierzy w skuteczność szczerego „chlapnięcia” Jacka Kurskiego, że „ludek głupi to kupi”. „Ludek”, czyli tak nazywani Polacy, choć bardzo naiwni, coraz bardziej przecierają oczy ze zdumienia, widząc POPiS-owy teatr jaki rozgrywają prominentni politycy PiS-u, kontynuując, zarówno werbalnie jak i w czynach, taką samą politykę wschodnią jak PO, a w pozostałej polityce zagranicznej, jedynie pozorowana retoryka jest nieco inna. Wydarzenia rozpoczęte dwa lata temu zbrojnym puczem zorganizowanym przez Zachód na Majdanie w Kijowie, przyspieszyły „opadanie łusek z oczu” Polakom. Imigracja i multikulturowy podbój Europy Zachodniej, jeszcze bardziej przyspieszyły otrzeźwienie i stawianie pytań: kto nami rządzi ? I w czyim interesie ?
Obecne kompromitujące wypowiedzi i działania „polskiej” dyplomacji z PiS-u, wprawia z zdumienie niedawnych wyborców tej partii, a poparcie – faktyczne, a nie w fałszowanych sondażach – zaczyna już po trzech miesiącach maleć. Po przeczytaniu, w poniższym tekście Tomasza Kwaśnickiego, precyzyjnej wiwisekcji wypowiedzi i działań Ministra Spraw Zagranicznych RP, ciśnie się nieuchronne pytanie: czy to jest kabotyn, czy agent obcych interesów ? Jeśli PiS chce rządzić całą kadencję, to takich ludzi jak Minister Waszczykowski, będzie się musiał pozbyć najdalej w ciągu pół roku.
Natomiast jest jedynie kwestią czasu, że Polacy wymuszą równouprawnienie we własnym kraju, czyli dobór ludzi na wszelkie stanowiska, w tym przedstawicielskie, według proporcji struktury etnicznej różnych narodowości, mających obywatelstwo polskie, poprzez sprawdzanie życiorysów do 1850 roku.
Redakcja KIP
Tomasz Kwaśnicki: Udajmy, że istniejemy gdzie indziej
Jesteśmy dziś (jak nader często w historii) narodem rządzonym przez niekompetentne, zdziecinniałe i zdemoralizowane elity, niepoczuwające się do najprostszej nawet solidarności z własną wspólnotą narodową, stawiające ponad najbardziej elementarne obywatelskie obowiązki realizację najgłupszych często geopolitycznych doktryn, których beneficjentami bywają wszyscy dookoła za wyjątkiem samych Polaków. To właśnie, przed wszystkim innym, jest powodem naszej chronicznej słabości na arenie międzynarodowej.
Słuchanie min. Waszczykowskiego to intelektualna przyjemność. Klarowność, osadzenie w wartościach, a zarazem głęboki realizm geopolityczny – wyrokował na Twitterze Jarosław Gowin w trakcie sejmowego exposé ministra spraw zagranicznych (29.01.16). I rzeczywiście już na wstępie swojego wystąpienia szef MSZ stara się jak może „osadzić w wartościach” wizję polskiej dyplomacji pod swoim przewodnictwem: „Wyznacznikiem będzie dla nas wspólnota wartości świata demokratycznego (…) Dla Rzeczpospolitej podstawą wspólnoty interesu będą wartości, które stanowią dziedzictwo europejskiej cywilizacji. Tymi wartościami są przede wszystkim: prawo rzymskie, filozofia grecka i etyka chrześcijańska.”
To fatalna wiadomość dla nas wszystkich. Minister Waszczykowski mógłby równie dobrze oprzeć polską dyplomację na greckiej geometrii, rzymskiej sztuce kulinarnej i chrześcijańskiej liturgice. Każda z tych dziedzin ma dokładnie tyle samo do powiedzenia na temat zasad rządzących polityką zagraniczną, co wymienione przez Waszczykowskiego fundamenty europejskiej kultury. Gdyby minister spraw zagranicznych na poważnie przejmował się grecką filozofią, prawem rzymskim, czy chrześcijańskim Objawieniem, zauważyłby z pewnością, że dotyczą one w równym stopniu zagadnień stosunków międzynarodowych, co chirurgii plastycznej. Filozofowie greccy rzeczywiście zajmowali się niekiedy problemami ustrojowymi, niektórzy z nich oddawali się rozważaniom nad kształtem państwa idealnego, ale nie relacjom takiego państwa z jego sąsiadami. Gdyby minister chciał poznać opinię starożytnych Greków na temat natury relacji międzynarodowych, powinien był sięgnąć raczej po dzieła greckich historyków. Wnikliwa lektura „Wojny Peloponeskiej” przyniosłaby Rzeczpospolitej błogosławione rezultaty. Wystąpienie ministra Waszczykowskiego straciłoby w takim wypadku na patosie, zyskałoby bez wątpienia na dojrzałości.
Szef polskiej dyplomacji zamierza ponadto uczynić z Polski obrońcę prawa międzynarodowego. W dusznym gąszczu relacji międzynarodowych, w którym „silni robią to, co robić mogą, słabi zaś znoszą to co znosić muszą”, Polska ma być krajem kontestującym „prawo siły na rzecz siły prawa” (oklaski z ław partii rządzącej). Jestem przekonany, że minister Waszczykowski, święcie wierzy w szczerość swoich słów. To bowiem „siła prawa” oraz poszanowanie dla „woli suwerennych państw” kazały Stanom Zjednoczonym wysadzać w powietrze wewnętrzny ład w Iraku, Syrii, Egipcie, Libii czy Tunezji, to szacunek dla prawa międzynarodowego, kazał Amerykanom obalać bliskowschodnich dyktatorów za cenę życia milionów już cywilów, to nabożna cześć dla pryncypium nienaruszalności granic, kazała naszym zachodnim sojusznikom oderwać Kosowo od Serbii i oczywiście nie można tu przeprowadzać żadnych „fałszywych analogii” pomiędzy Kosowem a Krymem, bo po prostu nie można.
O kabotyństwie, pysze i dyletanctwie polskich elit można by pisać bez końca. Nadwiślańscy starsi ludu i arcykapłani, faryzeusze i uczeni w piśmie ilekroć zostaną obnażeni, zaczynają nerwowo tłumaczyć, że to tylko na żarty, że to tylko ściema dla ludu, żeby go zmobilizować, a tak naprawdę to przecież nie są tacy głupi i dobrze wiedzą, że całe to moralizatorstwo, to jedynie oręż retoryczny. Tego typu tłumaczenie pozostaje niezmiennie ostatnią deską ratunku wszelkiej maści hipokrytów. Nie chroni ich to rzecz jasna nigdy przed zarzutem faryzejstwa. Nie mogąc ukryć czegoś tak oczywistego, próbują wytłumaczyć się „przyczynami wagi państwowej”. Może i nasza etyka – przekonują – nieco szwankuje, może nie jesteśmy tak konsekwentni, jak mogłaby o tym świadczyć nasza ciągła bulwersacja, ale to pozór jeno, maska, za którą musimy skrywać nasz diabelnie sprytny, bezwzględny patriotyzm. Gdyby tak było, nie byłoby jeszcze najgorzej. Rządziłby nami dwulicowy Sanhedryn, sitwa upokarzająca logikę na przemian z etyką, ale przynajmniej zawsze i wszędzie w interesie narodu. Niestety tak nie jest.
Nasi arcykapłani nie są ani w połowie tak przebiegli, jak ich ewangeliczni antenaci. Są nie tylko kabotynami, ale na dodatek gorliwymi sekciarzami. W istocie popadli w kabotyństwo właśnie ze względu na swoje polityczne sekciarstwo, a w sekciarstwo z kolei popadli ze względu na swoje inne, pospolite przecież przywary, z których nie najmniej istotną jest intelektualna gnuśność oraz upodobanie do poruszania się w stadzie. Sekta, do której należy zdecydowana większość polityków partii rządzącej, zwalnia ich z przykrego obowiązku samodzielnego myślenia, w zamian ofiarowując zestaw dogmatów – „doktrynę” objaśniającą skomplikowaną rzeczywistość polityki międzynarodowej. Centralnym i fundamentalnym dogmatem „doktryny” czyli ideologii polskich elit, bez którego nie sposób nadać działaniom Polski na arenie międzynarodowej pozorów jakiejkolwiek logiki, jest niezmiennie dogmat antyrosyjskości. To on umożliwia politykom partii rządzącej każdorazowe uchwycenie polskiego interesu, niezależnie od stale zmieniającego się kontekstu politycznego. Podczas, gdy dyplomaci innych krajów zmuszeni są zachowywać nieustanną czujność, bez przerwy krzątając się i zabiegając o realizację partykularnych interesów swoich narodów, nasi dyplomaci mogą bez obaw zrelaksować się przy dobrym cygarze i szklaneczce whisky, wiedząc, że to, co szkodzi Rosji, było, jest i zawsze będzie nie tylko naszym interesem, ale wręcz naszym „najbardziej żywotnym” interesem.
Taki stan rzeczy sprawia, że rządzą nami „ludzie niedorośli do rządzenia”, jak nazywał sanacyjne władze Stanisław Cat-Mackiewicz. W rzeczywistości jednak, działania i słowa naszych polityków zdradzają znamiona raczej kalectwa niż niedojrzałości, jakby rządzili nami ludzie pozbawieni najbardziej elementarnego zmysłu politycznego – prostej umiejętności odróżniania „swoich” od „obcych”, pozwalającej z kolei precyzyjnie odróżniać interesy własnej wspólnoty politycznej od interesów pozostałych narodów. Doktrynerstwo i dogmatyczna antyrosyjskość naszych elit jawią się w tym kontekście, jako swoista proteza, mająca zrekompensować nam niedogodności będące skutkiem politycznego kalectwa. Otóż ta proteza nie działa dobrze. Przykładem tego niech będą kolejne słowa ministra Waszczykowskiego z jego ostatniego wystąpienia sejmowego, w którym zadeklarował on, że stosunki Rzeczpospolitej z Federacją Rosyjską będą „pragmatyczne i rzeczowe”. To, oczywiście, świetnie. Stosunki dyplomatyczne z każdym krajem powinny cechować się pragmatyzmem, dlatego martwi jedynie to, że minister spraw zagranicznych w podobny sposób nie scharakteryzował relacji ze wszystkimi pozostałymi krajami. Każe nam to obawiać się, że albo nasze stosunki z nimi nie będą pragmatyczne, albo, że pod słowem „pragmatyzm” minister Waszczykowski rozumie coś zgoła odmiennego niż to zwykło się czynić. Istotnie, okazuje się, że obie ewentualności są prawdziwe. Z dalszej części wystąpienia szefa polskiej dyplomacji dowiadujemy się bowiem, że „pragmatyczne” stosunki z Rosją oznaczają, iż polskimi priorytetami będzie w nich nie tylko domaganie się zwrotu wraku Tupolewa Polsce (co oczywiste i zrozumiałe), ale również zwrotu Krymu Ukrainie. Innymi słowy w naszych bilateralnych „pragmatycznych” stosunkach z Rosją będziemy się konsekwentnie domagać realizacji interesów państw trzecich (bez jakiejkolwiek gratyfikacji z ich strony, rzecz jasna).
Nie ma więc, jak można sądzić z tych i wielu innych wypowiedzi ministra Waszczykowskiego, najmniejszych szans na to, by polskie elity zaczęły rozumieć słowo „pragmatyzm” w sposób podobny do elit czeskich, słowackich czy węgierskich. Mimo to, w rozmowie z Pawłem Lisickim, Witold Waszczykowski przyznaje, że polityka Victora Orbana względem Rosji jest jednak na swój sposób pragmatyczna. Zdaniem szefa polskiej dyplomacji, węgierski premier wykorzystał pewne możliwości i zachowuje się pragmatycznie, bo jest od Rosji odseparowany (…) Ma pewne poczucie bezpieczeństwa, że rosyjskie macki i zakusy imperialne do Węgier nie dotrą, więc siłą rzeczy wykorzystuje sytuację. Okazuje się więc, że geopolityczna pozycja Polski jest wyjątkowa i absolutnie nieporównywalna z pozycją pozostałych krajów Europy Środkowej. Nasza chata nie jest „z kraja” – przekonuje szef MSZ w wywiadzie udzielonym Naszemu Dziennikowi – ona niestety jest po drodze i bardzo Rosji zawadza. Minister Waszczykowski nie precyzuje rzecz jasna „po drodze” do czego leży „nasza chata”, zostawiając nas wśród lęków i niedomówień. Jasne wydaje się jedynie to, że Grupa Wyszehradzka nie ma wspólnych interesów geopolitycznych, przynajmniej nie z Polską w składzie. Jeśli nasz kraj dzieli z kimś wspólnotę geopolitycznych losów to – zdają się twierdzić koryfeusze polskiej dyplomacji – wyłącznie z postsowieckimi republikami, które nieustannie przyzywają naszej prometejskiej troski, protekcji i ochrony przed odwiecznym moskiewskim zagrożeniem.
Chcąc przezwyciężyć tę trudność, minister Waszczykowski, w wywiadzie udzielonym portalowi Kresy.pl, wystąpił z odważnym i bezkompromisowym projektem odrzucenia powszechnie uznawanej rzeczywistości oraz zastąpienia jej rzeczywistością alternatywną. Wobec nieprzystawalności wypracowanej na Szucha doktryny do szeregu politycznych faktów, to właśnie fakty stały się obiektem wściekłego ataku ze strony Witolda Waszczykowskiego. Jak można wnioskować z wypowiedzi szefa MSZ, remedium na ten stan rzeczy będzie propozycja stworzenie świata równoległego, o wiele lepiej dostosowanego do przyjętej przez polski rząd strategii dyplomatycznej. W świecie tym kraje Grupy Wyszehradzkiej solidarnie wespół z Polską „przeciwstawiają się rosyjskiej agresji na Ukrainę”, Czechy i Słowacja nie prowadzą „dwuznacznej polityki względem Moskwy”, Wiktor Orban nie „łamie europejskiej solidarności”, a na samej Ukrainie odrodzenie banderowskich tradycji to „margines dotyczący maksymalnie kilku procent społeczeństwa”. Jest to oczywiście pewne novum, gdyż do tej pory politycy Prawa i Sprawiedliwości cierpliwie znosili fakty jako takie. Raz je oprotestowywali (jak w przypadku polityki Viktora Orbana czy Roberta Fico), raz dyskretnie przemilczali (jak w przypadku odrodzenia banderowskiego na Ukrainie), ale dotychczas nie posuwali się aż do ich otwartego zanegowania.
O rewolucji, jaka dokonała się w łonie Prawa i Sprawiedliwości, świadczy proste zestawienie słów Witolda Waszczykowskiego z wypowiedziami jego partyjnych kolegów sprzed zaledwie paru miesięcy. Weźmy dla przykładu Węgry Wiktora Orbana: jeszcze w sierpniu węgierski przywódca był w oczach polityków PiSu bohaterem zdecydowanie negatywnym. „W polityce zagranicznej nie widzę niestety punktów zbieżnych, musimy cierpliwie przeczekać tę jazdę po bandzie, jaką uprawia Orbán. Dziś łamie solidarność Europy wobec neoimperializmu Rosji Putina” – przekonywał Kazimierz Michał Ujazdowski, typowany wówczas na szefa MSZ. Zdaniem Ujazdowskiego, popularna wcześniej w szeregach jego partii „fascynacja Orbanem była nieporozumieniem”. O tym, że wypowiedzi te nie były jedynie wyrazem osobistych opinii niedoszłego ministra, a wiernym odzwierciedleniem linii przyjętej w prezesowskim gabinecie, świadczy aż nadto wymowne zachowanie Jarosława Kaczyńskiego w lutym 2015 roku, gdy ten ostentacyjnie odmówił spotkania z Viktorem Orbanem w czasie wizyty węgierskiego lidera w Warszawie. „Premier Kaczyński odmówił tego spotkania ze względu na to, że postawa premiera Węgier burzy solidarność europejską” – tłumaczył wówczas decyzję prezesa rzecznik partii Mariusz Błaszczak. Dziś na szczęście połajanki pod adresem Orbana oraz zganianie go do szeregu „europejskiej solidarności” odchodzą w przeszłość, gdyż, jak się wydaje, nasz MSZ znajduje się w przededniu uruchomienia generatora rzeczywistości alternatywnej, w której „wszystkie państwa naszego regionu popierają sankcje przeciwko Rosji, piętnując ją za pogwałcenie porozumień międzynarodowych (…). Jest jednolita współpraca wszystkich naszych państw w ramach UE w kwestii sankcji przeciwko agresorowi”.
Zwraca uwagę zwłaszcza zdanie: „Wszystkie państwa naszego regionu popierają sankcje przeciwko Rosji”. Być może nic lepiej nie świadczy o artystycznej odwadze szefa polskiej dyplomacji. Witold Waszczykowski nie akceptuje rzeczywistości, w której wszystkie kraje Grupy Wyszehradzkiej, poza Polską, głośno sprzeciwiały się karom nałożonym na Rosję. Minister Waszczykowski odrzuca taką rzeczywistość i tworzy własną, w której „wszystkie państwa naszego regionu popierają sankcje przeciwko Rosji” i w której „jest jednolita współpraca naszych państw w ramach UE w kwestii sankcji przeciwko agresorowi”. Trzeba wielkiego talentu i równie silnej woli, by przeciwstawić się wszystkim nieznośnie naprzykrzającym się faktom, takim jak konsekwentne krytykowanie sankcji zarówno przez Victora Orbana, jak i przez Roberta Fico czy Milosa Zemana, jak wielokrotnie ponawiany sprzeciw wobec zaostrzania sankcji czy nakładania nowych, jak domaganie się zniesienia sankcji przynajmniej w obszarach, w których naruszają one interesy Czech, Węgier czy Słowacji, jak w końcu zawieranie kolejnych umów gospodarczych z Rosją Władimira Putina. By jeszcze bardziej uwypuklić rozmach i skalę artystycznego projektu przedsięwziętego przez polskie MSZ, przypomnijmy ponadto, że parlamentowi Słowacji zdarzyło się odrzucić rezolucję wzywającą Rosję do poszanowania integralności Ukrainy oraz że parlamentowi Czech zdarzyło się sekować umowę stowarzyszeniową Ukrainy z Unią Europejską.
Odwaga, bezkompromisowość, upór w dążeniu do wytkniętych sobie dalekosiężnych celów, i to pomimo obelg i złośliwości rzucanych przez krótkowzrocznych i małodusznych krytyków, charakteryzowały od z górą 25 lat wszystkich szefów polskiej dyplomacji bez względu na ich partyjną obediencję. I to cieszy. Martwi jedynie to, że jak dotąd żadna z ekip zasiedlających budynki na Szucha nie zaproponowała żadnego „planu B” na wypadek, gdyby generator światów równoległych nie odpalił za pierwszym kopnięciem, a my wciąż zmuszeni bylibyśmy, przynajmniej przez jakiś czas, sąsiadować z Ukrainą, której parlament penalizuje wszelką krytykę „herojów z UPA” akurat w dniu wizyty polskiego prezydenta w tym kraju, z Ukrainą, której demokratycznie wybrany prezydent jest dumny ze swoich barw narodowych właśnie dlatego, że „były to barwy UPA”, z Ukrainą w końcu, która otwarcie, na rozmaite sposoby i przy pełnym poparciu większości społeczeństwa oraz wszystkich „prozachodnich i demokratycznych” sił politycznych buduje publiczny i państwowy kult Ukraińskiej Powstańczej Armii. Co wtedy? Czy mówienie o tym, że się „nie dostrzega gloryfikacji banderyzmu”, oraz że „raptem kilka procent osób w ogóle wie, co to był banderyzm” nie okaże się być wówczas po prostu myśleniem życzeniowym?
Samo zanegowanie rzeczywistości nie wystarczy zresztą do rozwiązania wszystkich zagadnień dyplomatycznych stojących przed polskim MSZ. Tworzenie światów alternatywnych, będące zabiegiem prostym i z tego powodu niepozbawionym pewnej elegancji, jest wciąż technologią eksperymentalną, ale nawet gdyby udało się kiedyś dzięki niej dostosować rzeczywistość do wyobrażeń naszych dyplomatów, to i tak do pokonania pozostałaby jeszcze jedna przeszkoda, a mianowicie logika, będąca przeciwnikiem nie mniej podstępnym niż same fakty, a z pewnością równie co one upartym. Tymczasem we wspomnianej wcześniej rozmowie z Markiem Trojanem minister Waszczykowski w sposób najzupełniej otwarty abdykował z pretensji do stosowania jakiejkolwiek logiki w relacjach z naszymi wschodnimi partnerami tj. z Litwą i Ukrainą. Na pytanie o to, w jaki sposób Rzeczpospolita zamierza doprowadzić do przestrzegania praw naszych rodaków na Wileńszczyźnie, pada znamienna odpowiedź: „poprzez spokojną perswazję i domaganie się realizacji zobowiązań. Natomiast na pewno nie poprzez jakieś ultymatywne stawianie sprawy i szantażowanie Litwy jakimś oddaniem na pastwę rosyjskiego imperializmu”. Jeśli dostrzegamy tu jeszcze jakąś logikę, to jedynie zero-jedynkową. W stosunku do Litwy, podobnie zresztą jak w stosunku do Ukrainy, możliwe jest tylko jedno z dwojga – albo ustępowanie tym krajom we wszystkim, co dotyczy naszego stanu posiadania, albo oddanie ich „na pastwę rosyjskiego imperializmu”. Polska dyplomacja może się poruszać wyłącznie pomiędzy tymi dwoma ekstremami. Tertium non datur. Jak z rozbrajającą szczerością wyznał minister Waszczykowski, „dzisiaj nie widzę innych środków poza tym, żeby przypominać, perswadować. Podczas każdej wizyty, w każdym wystąpieniu na terytorium Ukrainy zwracamy uwagę na te sprawy”. Dopytywany dalej o to, co zamierza zrobić w sytuacji, w której mimo naszych najlepszych chęci, Ukraińcy lub Litwini pozostaną głusi na wszystkie namowy, prośby i perswazje, minister Waszczykowski odpowiada: „W dalszym ciągu dyplomacja, dyplomacja i jeszcze raz dyplomacja. Będziemy do skutku perswadować Litwinom, że zachowanie części Polaków, których Litwini oskarżają, że są prorosyjscy, jest skutkiem nieprzejednanego litewskiego zachowania, a nie przyczyną problemu”. Mówi to wszystko człowiek, który obejmuje fotel ministra spraw zagranicznych po przeszło ćwierćwieczu nieustannego i bezskutecznego „perswadowania”, „przekonywania” i „przypominania”, człowiek, który niejedno widział i niejedno słyszał, który najlepiej zdaje sobie sprawę z tego, ile warta jest tego typu praktyka. W języku dyplomacji słowa polskiego ministra należy tłumaczyć wyłącznie jako „kapitulacja, kapitulacja i jeszcze raz kapitulacja” i tak też bez wątpienia zostały zinterpretowane w Wilnie i Kijowie. Otwarte deklarowanie rezygnacji z polityki „ultymatywnego stawiania sprawy” jest równie otwartym przyznaniem się do swojej własnej bezsilności. Tak rozumiana „dyplomacja” jest już tylko elegancką tautologią, pustym dźwiękiem pozbawionym jakiegokolwiek pozytywnego sensu. Pod pojęciem „dyplomacji” minister spraw zagranicznych rozumie bowiem „perswazję”, „przekonywanie”, „przypominanie”, „domaganie się” w końcu, a więc jeszcze więcej „dyplomacji”. Jeśli pan minister nie przyjmie szybko do wiadomości, że pojęcie „dyplomacji” w rzeczywistości oznacza właśnie mniej lub bardziej skomplikowany system dźwigni, blokad i zapadek, a więc, że za słowem tym kryje się tak stanowczo przez niego odrzucane „ultymatywne stawianie sprawy”, to równie dobrze może zacząć nazywać swoje rzemiosło terminem „prokrastynacja”, które zresztą o niebo lepiej będzie opisywać polską politykę wschodnią.
W kwestii kresowej panuje u nas szeroko rozpowszechnione przekonanie o całkowitej i oczywistej impotencji państwa polskiego. Od samego zarania III RP polskie elity przekonują nas, że mimo ich szczerego i gorącego patriotyzmu, mimo najlepszych chęci i najczystszych intencji, w sprawach takich jak ochrona polskiego stanu posiadania na Kresach, mają stale związane ręce, że to „trudne sprawy”, a my nie mamy narzędzi, by te problemy rozwiązać. Na dodatek, jak twierdzą, są to kwestie „wykorzystywane przez kremlowskich propagandystów do skłócenia narodów Międzymorza”. W tej sytuacji wszystko, co mogą nasi dyplomaci, to „cierpliwie przekonywać i perswadować”, a jedyną alternatywą dla tego politycznego żebractwa, jak nas przekonuje minister Waszczykowski, byłoby oddanie naszych wschodnich sąsiadów „na pastwę rosyjskiego imperializmu”. Zasada ta należy do najświętszych arkanów naszej dyplomacji. Brzmi ona dosłownie: „w stosunku do Litwy i Ukrainy nie możemy nic, bo Rosja…”. Dopiero po fakcie (nigdy przed) okazuje się, że w tej lub innej sytuacji mogliśmy jednak zachować się zgoła odmiennie, że jednak otwierało się przed nami pole do gry, do „szantażowania i stawiania ultimatów”, że owszem „wtedy popełniono błędy”, teraz jednak, znowu nic nie możemy, znowu mamy związane ręce, znowu możemy jedynie prosić, błagać, przekonywać i perswadować. I tak np. minister Waszczykowski jest w stanie dostrzec zmarnowaną szansę, jaką było bezwarunkowe wspieranie prozachodnich aspiracji państwa litewskiego: „Polska przed laty popełniła błąd, nie stawiając Litwie tych warunków, gdy wchodziła do UE. Zakładano, że wraz z wejściem do Unii Litwa automatycznie te standardy zrealizuje. Będziemy tę kwestię podnosić i domagać się, aby europejskie rozwiązania dotyczące mniejszości zamieszkujących to państwo były wykonywane”.
Niespodziewanie okazuje się raptem, że „szantażowanie” Litwy nie musi być wcale tożsame z „wydawaniem jej na pastwę rosyjskiego imperializmu”. Jest tylko jeden warunek, „szantażować” można wyłącznie w przeszłości. Teraźniejszość zarezerwowana jest dla „dyplomacji, dyplomacji i jeszcze raz dyplomacji”. Najlepszym przykładem tej pokrętnej filozofii może być nasz obecny stosunek do Ukrainy, której udzielamy dokładnie tak samo bezwarunkowego wsparcia, jak niegdyś Litwie. „Realnie Polska wciąż jest największym adwokatem i ambasadorem Ukrainy na arenie międzynarodowej. Nie stawia żadnych warunków wstępnych, gdyż dla Polski Ukraina ma charakter strategiczny” – Ryszard Czarniecki mówi jak jest. Wtóruje mu w tym oczywiście minister Waszczykowski. Zapytany przez Marka Trojana o możliwość wycofania polskiego wsparcia dla Ukrainy w razie, gdyby państwo to okazało się głuche na „dyplomację”, odpowiada, że taki wariant po prostu „nie jest brany pod uwagę, dlatego, że jest dla nas istotne, żeby Ukraina utrzymała się jako państwo niepodległe i demokratyczne, sprzyjające nam i współpracujące z nami”. Dziś, zdaniem polityków PiS-u, wycofanie polskiej pomocy dla Ukrainy oznacza, że państwo to się nie utrzyma. Za 15 lat spisujący swoje „Memoirs” Witold Waszczykowski, przyzna, że „popełniliśmy błąd nie stawiając Ukrainie żadnych warunków”. Wtedy już będzie mu wolno.
Wbrew wierzeniom pana ministra, także dzisiaj Polska posiada rozliczne narzędzia umożliwiające jej załatwienie problemu polskiej mniejszości na Litwie. Trzeba tylko chcieć z nich skorzystać i nade wszystko przestać powtarzać, że stawianie Litwie warunków oznacza wydawanie tego państwa na pastwę Rosji. Odsyłam tu do artykułu mojego redakcyjnego kolegi, Karola Kaźmierczaka, który ukazał się na łamach tygodnika „Do Rzeczy” w numerze 43/142 19-24. Autor wymienia szereg politycznych środków pozostających do dyspozycji rządu polskiego, gdyby tylko ten zechciał zrobić z nich użytek, przyjmując do wiadomości, że Rzeczpospolita nie ma na Litwie ważniejszych interesów niż ochrona naszej narodowej substancji. Wystarczy chociażby przypomnieć, że w rękach polskich znajduje się wciąż przynosząca straty rafineria w Możejkach. Orlen Lietuva, będący właścicielem Możejek, jest obecnie największym płatnikiem podatków u naszego północno-wschodniego sąsiada, zatrudnia 4000 osób, odpowiada za 3,5% litewskiego PKB, oraz za większość przychodów litewskich kolei, a Możejki to tylko jeden z wielu asów w talii kart, pozostających do dyspozycji ministra Waszczykowskiego. Nie będziemy się tutaj rozpisywać o pozostałych, takich jak Baltic Air Policing, Elektrownia w Ignalinie, projekty Via Baltica i Rail Baltica, wszystkie o kluczowym znaczeniu dla Litwinów. Jeśli minister Waszczykowski mimo wszystko odmawia skorzystania z którejś z nich lub nawet ze wszystkich naraz, zadowalając się bezradnym rozkładaniem rąk, to powinien jak najszybciej wyjaśnić opinii publicznej jakież to ważne powody powstrzymują go od realizacji naszych interesów w kraju pozbawionym wszelkiego znaczenia politycznego, gospodarczego czy militarnego, który w czasie pokoju jest nam niezmiennie wrogi, a w razie wojny może być wyłącznie kulą u nogi.
Litwa jest dziś papierkiem lakmusowym rzekomego polskiego przywództwa w regionie i naszej rzeczywistej, a nie urojonej, siły politycznej. Wynik tego testu jest dla nas bezwzględnie druzgocący. Jesteśmy dziś (jak nader często w historii) narodem rządzonym przez niekompetentne, zdziecinniałe i zdemoralizowane elity, niepoczuwające się do najprostszej nawet solidarności z własną wspólnotą narodową, stawiające ponad najbardziej elementarne obywatelskie obowiązki realizację najgłupszych często geopolitycznych doktryn, których beneficjentami bywają wszyscy dookoła za wyjątkiem samych Polaków. To właśnie, przed wszystkim innym, jest powodem naszej chronicznej słabości na arenie międzynarodowej. Paradoksalnie, mamy wszelkie dane po temu, by faktycznie skupić wokół siebie Europę Środkową, by w przyszłości być kimś między Niemcami a Rosją, tym czego nam nie dostaje jest wyłącznie najbardziej podstawowa polityczna cnota, warunek sine qua non pojawienia się świadomości własnego interesu, a co za tym idzie politycznej siły – prosta umiejętność odróżniania swoich od obcych oraz niezmiennego opowiadania się po stronie swoich przeciwko obcym, o ile tylko, rzecz jasna, w danym przypadku nie kłóci się to z nauczaniem Kościoła Katolickiego lub uniwersalną etyką.
Churchill wypowiedział się kiedyś o Polakach: „Pozostaje to tajemnicą i tragedią historii że naród gotów do wielkiego heroicznego wysiłku, uzdolniony, waleczny, ujmujący powtarza zastarzałe błędy w każdym prawie przejawie swoich rządów. Wspaniały w buncie i nieszczęściu, haniebny i bezwstydny w triumfie. Najdzielniejszy pośród dzielnych, prowadzony przez najpodlejszych wśród podłych”. Anglikowi, przedstawicielowi najbardziej upolitycznionego narodu na kuli ziemskiej, dzięki której to cesze naród ten stał się mocarstwem, owa nieumiejętność odróżniania interesów własnych od obcych musiała wydać się wyłącznie podłością, a przypomnijmy, że Churchill nie miał na myśli zdrajców czy sowieckich pachołków, ale właśnie szczerych polskich patriotów.
Tomasz Kwaśnicki
Opublikowano: Czwartek, 04 lutego 2016 o godz. 16:04:53
Przeczytaj także ostatnio dodane artykuły w tym dziale:
Były wicewojewoda śląski demaskuje propagandę ślązakowców ws. „Marszu na Zgodę”
Nostalgia za Lwowem oddaje Niemcom Wrocław?
Krym a sprawa polska. Kto jest okupantem półwyspu?
Dlaczego nie było demokracji szlacheckiej?
Zobacz wszystkie komentarze (5)
LeopoldLisKula: 04.02.2016 19:32
Smutne, ale prawdziwe od lat to samo. Na początek zacznijmy od nieoszukiwania samych siebie. I dalej to zmieniajmy!
Beresteczko1651: 04.02.2016 19:42
Dobre! Niestety, nawet najcelniejszy i najbardziej błyskotliwy tekst nie jest władny zmienić w męża stanu wąsatego, nadętego, parafialnego mądrali w marynarce po starszym bracie:(
Patriota: 04.02.2016 19:48
Kwintesencja niemocy polskiej polityki zagranicznej ostatnich lat…
malkontent: 04.02.2016 20:17
Szanowny Panie Tomaszu lepiej, mądrzej, zgrabniej i obiektywniej nie potrafiłbym tego ująć. Jest to sentencja kwintesencji tragifarsy uprawianej przez rządy POPIS-dzielców.
Cytat wypowiedzi Churchilla ” naród wspaniały w buncie i nieszczęściu , haniebny i bezwstydny w triumfie. Najdzielniejszy pośród dzielnych, rządzony przez najpodlejszych wśród podłych” … to doskonała puenta oceny tych „elyt”, płytkich, kłótliwych, rządnych zaszczytów, miałkich , oszukańczych, najczęściej prostaków bez kultury i ogłady, zadufanych w sobie , często zwyczajnych przestępców i hipokrytów chowających swe parszywe oblicza za fasadą rozmodlonego katolicyzmu, z ustami pełnymi frazesów powołujących się na heroizm i patriotyzm . Mająca nieustannie na ustach hasło jesteśmy : Zwarci , Silni i Gotowi – zwarci przy kasie, silni przy korycie i gotowi w razie czego sp..ać. Amen.
Opublikowano za: http://www.kresy.pl/publicystyka,opinie?zobacz/udajmy-ze-istniejemy-gdzie-indziej-
Zgoda, jeśli nasi rodacy są uciskani na różne sposoby w sąsiednim kraju, my niestety również zmuszeni jesteśmy do nacisku na ten kraj w formie np szantażu.