Amatorszczyzna zamiast kultury
Z Bogusławem Kaczyńskim rozmawia Bronisław Tumiłowicz.
Jak ocenia pan sytuację w naszej kulturze muzycznej?
– Bardzo źle, wręcz fatalnie. Największą tragedią jest pomieszanie pojęć, co jest kulturą, a co rozrywką. Do niedawna kulturą nazywano dzieła Bacha, Chopina, Beethovena, a także sztukę wokalną Enrica Carusa i Marii Callas, kreacje skrzypcowe Bronisława Hubermana i kompozycje Krzysztofa Pendereckiego. Dzisiaj kulturę wysoką wyeliminowano ze środków masowego przekazu niemal zupełnie. Nie pojawia się ona w telewizji, na antenach radiowych, nie ma jej także w prasie uważanej za poważną.
Chopin kontra Euro 2012
Trochę pan przesadza.
– Nie przesadzam. Dowodem słuszności mojej oceny jest ostatni konkurs chopinowski. Stacje telewizyjne, publiczne i komercyjne, nie tylko nie transmitowały największego polskiego wydarzenia kulturalnego o randze światowej, ale nawet nie relacjonowały w swoich dziennikach przebiegu konkursu, nie informowały, kto przeszedł do następnego etapu, jakie szanse mają Polacy, a jakie Azjaci, którzy podbijają należące do niedawna do Polski imperium chopinowskie. Jedynie na kanale tematycznym TVP Kultura pokazywano relacje, ale cóż z tego, kiedy tak niewiele osób ma możliwość oglądania tej stacji. Konkurs przebiegał niemal w całkowitej konspiracji. Szkoda.
Inaczej było w przypadku Euro 2012. Wszystkie siły i pieniądze państwa zostały skierowane na nadanie właściwego blasku temu zabawnemu i niefortunnemu dla Polaków przedsięwzięciu.
Czyja to wina, że tak wygląda nasz krajobraz kulturalny?
– Przede wszystkim nieudolnego ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Nie wiem zresztą, dlaczego ministerstwo za tej kadencji przybrało taką nazwę, gdyż nie ma ona wiele wspólnego z pielęgnowaniem dziedzictwa kulturowego. Przykładem jest nie tylko nieśmiertelne dzieło Chopina, które obroni się samo, rozbrzmiewając bez naszej pomocy na całym globie ziemskim, lecz także los, jaki spotyka pomniki kultury narodowej, chociażby „Mazowsze”. Ten międzynarodowej sławy zespół pieśni i tańca przez ponad 50 lat nazywany był na świecie największym ambasadorem kultury polskiej. Mieliśmy powód do dumy. Niestety, w naszych czasach „Mazowsze” umiera powolną śmiercią.
Może nie potrafi się dostosować do obecnej sytuacji gospodarczej?
– Przede wszystkim nie zauważam najmniejszej dbałości nawet o resztki tego zespołu. Nie ma tego, co dostrzegam np. w Rosji w stosunku do Chóru Alexandrowa i innych formacji artystycznych popularyzujących kulturę narodową. Prowadziłem koncerty tego zespołu i za kulisami rozmawiałem z jego dyrektorem naczelnym. Zapytałem: „Jak to robicie, że w tak trudnym ekonomicznie czasie Chór Alexandrowa rozkwita, angażuje ogromną liczbę chórzystów, orkiestrę, tancerzy, solistów, przez co jest tak wspaniały?”. Dyrektor odpowiedział, że zespołem opiekuje się osobiście prezydent Putin. Ciemno mi się zrobiło w oczach.
Z żalem i wyrzutem pomyślałem, dlaczego „Mazowszem” nie zaopiekuje się Donald Tusk. I taki brak dbałości dostrzegam w każdej dziedzinie kultury wysokiej. Dzisiaj zarządzanie nią oddano przypadkowym ludziom, którzy nie mają ani wiedzy, ani nawyku uczestnictwa, ani sentymentu do kultury wysokiej. Swoimi działaniami doprowadzili do jej całkowitego wyeliminowania i skazali na niebyt.
Ale chyba można odmienić ten stan?
– Dopóki dyrektorami instytucji muzycznych nie zostaną ludzie gruntownie wykształceni w kierunku muzycznym, a przy okazji obdarzeni zmysłem menedżerskim, nic się nie zmieni. Sytuacja stale będzie się pogarszała, gdyż prezentując od rana do wieczora we wszystkich telewizjach parady amatorów, ogłupiamy nowe pokolenia Polaków, nad których poważną i przemyślaną edukacją powinniśmy przecież pracować.
Amatorskie kwilenia
Od przemyślanej edukacji powinna być szkoła.
– Szkoła, w której zresztą też nie widać wielkiego zainteresowania kulturą wyższą, nie wystarczy. Trzeba zmienić wszystko, co dotyczy kultury, a zwłaszcza na powrót wyzwolić w społeczeństwie szacunek do twórcy, do jego dzieła, do legend przeszłości. Inaczej idolem kultury będzie przez kilka dni lub tygodni 10-letnia dziewczynka, która wrzeszczy przed kamerami, a oceniający jej występ nieszczęśni jurorzy mówią, że ma światowy talent. Jako juror międzynarodowych konkursów operowych nie mogę tego słuchać. Ani tych opinii, ani tego kwilenia. Wyłączam telewizor.
Co pan proponuje w zamian? Co w pańskiej działalności miało i ma największe znaczenie dla naszej kultury?
– Trudno wybrać jedną płaszczyznę mojej kilkudziesięcioletniej działalności. Z pewnością były to moje festiwale. Festiwal Muzyki w Łańcucie, który był nazywany festiwalem dla milionów, gdyż każdy koncert transmitowała telewizja, a pokazywany był nie tylko w Polsce, lecz także w wielu krajach świata. Inny charakter przybrał Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy. Miał on połączyć kulturę wysoką z muzyką popularną, ale profesjonalną. Formuła ta trafiła do przekonania publiczności.
Mówiono, że był to największy letni festiwal muzyki poważnej w tej części Europy.
– I to była prawda. Gościłem dziesiątki tysięcy widzów z całej Polski i z Europy. Melomani przylatywali nawet z San Francisco i Sydney. Jeden koncert odbywający się w Krynicy na deptaku transmitowała co roku Telewizja Polska. Na to wydarzenie przyjeżdżały wycieczki z wielu krajów. Bilety rezerwowano z dużym wyprzedzeniem, bo o festiwalu było na świecie głośno.
Ale od tego roku już nie kieruje pan festiwalem Kiepury w Krynicy.
– Zrezygnowałem, gdyż nie mogłem znaleźć porozumienia z nowo wybranymi władzami. Ponadto robienie festiwalu w mieście, które nie ma sali teatralnej, kojarzy mi się z pracą na pustyni. Krynica przez 28 lat mojej dyrekcji nie zrobiła nic. Mimo nieustannych próśb, aby zbudować dla festiwalu jakąś, nawet skromną, halę sportowo-artystyczną, żaden tego typu obiekt nie powstał.
28 lat to szmat czasu. Nie było panu szkoda odchodzić?
– Cóż. Wymyśliłem ten festiwal, ale postanowiłem iść do przodu w realizacji moich zamierzeń popularyzatorskich i zorganizować imprezę, którą będą oglądać mieszkańcy całej Polski. Otrzymaliśmy także zaproszenia do Nowego Jorku, Chicago i Toronto, jednak, choć bardzo żałuję, jeszcze przez pewien czas nie powinienem latać samolotami ze względu na przebytą chorobę. Musiałem odłożyć te piękne plany na przyszłość. Wędrujemy więc po Polsce.
Nazwa imprezy – Europejski Festiwal im. Jana Kiepury, Przystanek Mielec, Kraków, Warszawa… Czy nie wzorował się pan na Jerzym Owsiaku i jego Przystanku Woodstock?
– Na nikim się nie wzorowałem, zresztą Przystanek Woodstock jest jeden w roku, a u nas już w pierwszym sezonie były: Mielec – ogromna hala, potem Auditorium Maximum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, wielka hala Areny w Łodzi i Sala Kongresowa w Warszawie. To pierwsza porcja Przystanków. Teraz zgłaszają się ojcowie różnych miast, większych i mniejszych, ale trudność polega na ułożeniu trasy z jakąś logiką, aby po koncercie w Szczecinie nie wypadał koncert w Przemyślu. Przecież w tym wędrującym festiwalu bierze udział orkiestra symfoniczna, chór, ośmiu-dziewięciu solistów, a ja niezmiennie prowadzę wszystkie Przystanki, które cieszą się ogromnym powodzeniem. Przychodzą tłumy. Np. w Mielcu, gdzie sala miała kilka tysięcy miejsc, pojawiła się publiczność z Rzeszowa, Tarnowa, Krakowa i Warszawy, a dwie panie przyjechały aż z Gdyni. Rozmawialiśmy po koncercie i czuliśmy się jak w wielkiej rodzinie.
Kultura dla milionów
Pańskie działania łączy idea dotarcia do jak największej liczby ludzi, za pośrednictwem telewizji lub w spotkaniach na żywo, tak jak Pavarotti, jak Ewa Michnik organizująca megawidowiska operowe we Wrocławiu.
– Jak Jan Kiepura, który pierwszy zrozumiał, że można z kulturą wysoką, z muzyką operową i operetkową wyjść do tłumów. To właśnie na Kiepurze wzorował się Luciano Pavarotti. Sam mi o tym powiedział. Ciągle nie tracę więc nadziei, że moja idea spotka się z zainteresowaniem któregokolwiek z decydentów w sprawach kultury. Sztuka nie może być hermetyczna. Rozumiem, że ma swoją wartość wykonywanie pięknej muzyki w filharmonii, ale oprócz tego, co bardzo popieram i propaguję, istnieją jeszcze widowiska masowe, które stały się w naszych czasach szczególnie popularne. Dlaczego zatem nie pokazać pięknej, wartościowej kultury, nie opowiedzieć o świecie opery wielu tysiącom ludzi naraz?
Lata temu uczestniczyłem w Przystanku na Starym Rynku w Krakowie, gdzie zebrało się 100 tys. słuchaczy. To było wspaniałe – i nadal jest możliwe. Doświadczenie mnie nauczyło, że aby zgromadzić takie tłumy, trzeba nad tym pracować wiele lat. Natomiast stracić tę publiczność można w jednej chwili. A potem już takiego zainteresowania nie będzie. Napisano do mnie, że w kawiarniach w Krynicy od stolika do stolika bywalcy przekazywali sobie wiadomość, że obecny „festiwal burmistrza” tak się miał do poprzednich „festiwali Kaczyńskiego” jak izba wytrzeźwień do Izby Lordów. Kiedyś o tym napiszę w książce.
Jest pan zgorzkniały?
– Nie, wręcz przeciwnie. Wierzę, że kultura wróci na należne jej miejsce. Tak jak było w minionych stuleciach. Prawdziwa sztuka musi zwyciężyć wszelkie przejawy amatorszczyzny.
Mimo wszystko pan w to wierzy?
– Nie na darmo nazywają mnie chorobliwym optymistą.
Bogusław Kaczyński – (ur. w 1942 r.) dziennikarz, publicysta i krytyk muzyczny, popularyzator opery, operetki i muzyki poważnej. Jako główne medium wybrał telewizję, gdzie stworzył wiele cyklicznych programów muzycznych, m.in. „Operowe qui pro quo”, „Zaczarowany świat operetki”, „Rewelacja miesiąca”. W plebiscycie tygodnika „Polityka” zaliczony został do grona 10 największych osobowości telewizyjnych XX w. Był też m.in. prorektorem Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie i dyrektorem Teatru Muzycznego Roma.
http://www.bibula.com/?p=76863
Wypowiedz się
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.