„(…) Ludzie działający tymi sposobami co my, co my dotychczas – kształcą garstkę swych zwolenników, ale jednocześnie kształcą i przeciwników wewnętrznych i wrogów zewnętrznych. W równej mierze zbroją wrogów i przyjaciół i chyba wrogów w większej mierze. Ilu mamy ludzi w narodzie, którzy nauczyli się tak myśleć jak my?
Polityka zawsze była i zdaje się zawsze pozostanie wiedzą egzotyczną, dla szerokich mas niedostępną. Tak jest także w najwyżej rozwiniętych narodach. Trzeba stworzyć zastępy ludzi posiadających tę wiedzę i z nimi razem wypracować sposoby prowadzenia reszty. (…) Do tego trzeba nie tylko kwalifikacji umysłowych ale i moralnych, i jedno i drugie, tylko szczupła garść ludzi w każdym narodzie posiada (…) to znaczy, że nasze metody polityczne trzeba wywrócić do góry nogami, za daleko szliśmy w głośnym myśleniu. ”
Roman Dmowski, w liście do Stanisława Kozickiego z Algieru, 10 marca 1920 r.
Jesienią 1925 r. po upadku gabinetu Władysława Grabskiego i przesileniu parlamentarnym, powstał rząd Aleksandra Skrzyńskiego opierający się na szerokiej koalicji, której rdzeniem było współdziałanie endecji z PPS-em. Rząd administrował ledwie pół roku – do 5 maja 1926 r. Podobieństwo dokonanego opisu sytuacyjnego wówczas, koresponduje niemal dokładnie z sytuacją ostatnich lat. Te same narzędzia, ta sama strategia, czy finał też będzie podobny …?
„Uważam to za rzecz bardzo pożyteczną zastanowić się od czasu do czasu, co bym zrobił, gdybym był wrogiem Polski, gdyby odbudowanie Polski było mi niedogodne i gdyby mi chodziło o jej zniszczenie.
Otóż przede wszystkim używałbym wszelkich wysiłków i nie żałował bym żadnych ofiar na to, ażeby nie dopuścić do zapanowania w tym kraju zdrowego rozsądku, ażeby postępowaniem Polaków nie zaczęła kierować trzeźwa ocena stosunków i położenia ich państwa. Utrzymywałbym w Polsce na swój koszt legion ludzi, których zajęciem byłoby szerzenie zamętu pojęć, puszczanie w obieg najrozmaitszych fałszów, podsuwanie najbardziej wariackich pomysłów. Ilekroć bym zauważył, że Polacy zaczynają widzieć jasno swe położenie i wchodzić na drogę naprawy stosunków i do wzmocnienia państwa, natychmiast bym robił wszystko, żeby odwrócić ich uwagę w inną stronę, wysunąć im przed oczy jakieś nowe idee, nowe plany, wytworzyć jakiś nowy ruch, w którym by rodząca się myśl zdrowa utonęła.
W obecnej chwili wielce by mnie zaniepokoiło to, że w polityce polskiej zapanowały nad wszystkim zagadnienia skarbowe i gospodarcze, że Polacy zaczynają naprawdę zdawać sobie sprawę z tego, iż dotychczas szli do ruiny finansowej i gospodarczej, a tym samym utraty niezawisłości, że zaczynają widzieć błędy dotychczasowego sposobu rządzenia, otwarcie i śmiało do tych błędów się przyznają, chcą się z nich otrząsnąć i objawiają w tym kierunku wyraźną wolę. Uważałbym za rzecz bardzo niepomyślną fakt, że po dymisji gabinetu Grabskiego, który z wielką zręcznością wygrywał rywalizację pomiędzy partiami i wprowadził reformę walutową, sejm zdobył się na utworzenie rządu koalicyjnego, w którym stronnictwa, bardzo dalekie od siebie w swych programach, postanowiły współdziałać w doprowadzeniu budżetu państwa do równowagi i w ratowaniu kraju od popadania w ostatnią nędzę. I wcale by mnie nie cieszyło, że nowy minister skarbu Jerzy Zdziechowski tak daleko poszedł w swej otwartości, odsłaniając niebezpieczne położenie państwa i wskazując potrzeby jego rozchodów o tak olbrzymią sumę. Czułbym, że mnie spotyka największy zawód, mianowicie, że się zawodzę na sejmie, na który liczyłem z całą pewnością, że nigdy nie dopuści do uzdrowienia gospodarki państwowej, że każdy wysiłek w tym kierunku unicestwi. I zacząłbym się obawiać, czy te słabe początki nie rozwiną się w coś mocniejszego, czy te objawy otrzeźwienia, postępu pojęć i poczucia odpowiedzialności za losy kraju nie staną się wyraźniejsze i czy Polska nie zaczyna istotnie wchodzić na drogę naprawy. Uważałbym to za rzecz tym bardziej niepożądaną, że obecnie stan finansowy i gospodarczy państw europejskich w ogóle psuje się, że rządy i parlamenty coraz mniej wykazują zdolności zaradzania złemu i ze gdyby Polska zdobyła się na wysiłek i gospodarkę swą jako tako uporządkowała, mogło by to utrwalić jej pozycję w Europie i nawet uczynić ją wcale mocną.
Postanowiłbym temu zapobiec za wszelką cenę. Ale jak?
Przede wszystkim rozwinąłbym swoimi środkami i przez swoich agentów agitację w Polsce, odwracająca uwagę społeczeństwa od spraw gospodarczych i skarbowych. Nie to jest nieszczęściem Polski, że za mało wytwarza, a za wiele spożywa, że skarb państwa ma za małe dochody – a większych mieć nie może, bo z ubogiego społeczeństwa więcej nie wyciśnie – a zbyt wielkie wydatki, że i obywatel kraju i państwo samo jest obdzierane przez niecną spekulację… Dziś głównym zadaniem jest zmienić zły ustrój polityczny państwa. Ten ustrój trzeba przede wszystkim zmienić. Rzucić wszystko i tym się zająć.
I tu bym zmienił swoje radykalne stanowisko: gdy dawniej byłem za tym, aby Polska miała najdemokratyczniejsza konstytucję w Europie, gdym starał się, ażeby miał wszechwładze sejm, który jak spodziewałem się nigdy nie pozwoli na utworzenie rządu kierującego się zdrowym rozsądkiem, prowadzącego rozumną gospodarkę państwową – dziś, widząc w sejmie pierwsze objawy, świadczące, że ludzie się czegoś nauczyli, że zaczynają sobie zdawać sprawę z położenia kraju, z twardej rzeczywistości, że zaczynają nieśmiało wstępować na drogę, na której jedynie można stworzyć trwałe podstawy bytu państwowego, dziś powiadam, stałbym się bezwzględnym przeciwnikiem konstytucji demokratycznej, sejmu, dziś zacząłbym głosić potrzebę zamachu stanu, dyktatury czy nawet autokratycznej monarchii.
A gdyby jeszcze udało mi się znaleźć jakiegoś militarystę śniącego o czynach wojennych i czekającego na sposobność wpakowania Polski w jakąś awanturę, np. wojnę z Sowietami obsypałbym go złotem i wszystkimi środkami pomógłbym mu do pokierowania polityką polską według swej woli. Wtedy już byłbym pewny, że wszystko będzie dobrze.
Na to wszystko, gdybym był wrogiem, nie żałowałbym wysiłku ani ofiar.
Co prawda, wrogowie Polski, bliżsi i dalsi mają tyle kłopotów dzisiaj u siebie w domu, te kłopoty z dnia na dzień rosną, złoto które jeszcze posiadają tak szybko topnieje, że za wiele uwagi Polsce poświęcić nie mogą i nie mogą się silić na zbyt wielkie ofiary dla doprowadzenia jej do ostatecznej zguby.
Na szczęście dla nich w samej Polsce jest sporo ludzi, którzy starają się za nich tą robotę robić.
Zdarza się to czasami w życiu, że jakiś biedak, nic nie posiadający i ciężko walczący z twardymi warunkami bytu, naraz nieoczekiwanie otrzymuje wielki spadek. Że zaś nigdy większej ilości pieniędzy nie widział, większymi sumami nie operował, wobec tego majątku, który mu spadł bez żadnego z jego strony wysiłku, dostaje zawrotu głowy, wydaje mu się czymś nieskończonym, niewyczerpanym. Zaczyna tego majątku używać: żyje jak we śnie, rzuca pieniędzmi na prawo i na lewo, bez planu, bez sensu bez rachunku.
Majątek w ciągu paru lat rozprasza się i na powrót zaczyna się bieda. Tylko teraz jest cięższa, bo się zaznało dostatku.
Takim biedakiem, który niespodziewanie dostał wielki spadek, jest obecne pokolenie polskie, tym spadkiem jest zjednoczona, niepodległa Polska.
Nic dziwnego, że pokolenie, które ją dostało – bo przecież nie zdobyło jej własnymi wysiłkami – doznało zawrotu głowy. Ludzie zaczęli żyć jak we śnie, zamknęli oczy na otaczającą nas rzeczywistość. Własne państwo, które posiedli traktowali tylko jako źródło wszelakich rozkoszy, łatwego dorabiania się, zaspokajania najbardziej wybujałych ambicji, kąpania się w godnościach i zaszczytach okazałych, często śmiesznych w swej okazałości reprezentacji, delektowania się uroczystościami, obchodami … Z tego, że ten wielki spadek pociąga za sobą wielkie obowiązki, sprawy sobie nie zdawali.
I w ciągu siedmiu lat zdążyli ogromną część odziedziczonego majątku roztrwonić.
W pewnej mierze było to nieuniknione. Nie można było żądać takiego cudu od Pana Boga, żeby pokoleniu, które nic nie miało i niczym nie rządziło, spuścić z nieba dar rozumnego od razu rządzenia wielkim państwem, a nawet tego, żeby je uchronić od zawrotu głowy wobec tak nagłej zmiany losu.
Ten jednak zawrót głowy, to życie we śnie trwało przydługo. Od paru lat zaczęły się próby obudzenia społeczeństwa z tego snu niebezpiecznego, przywrócenia go do przytomności. Te próby były bezskuteczne. Budzić się zaczęto dopiero pod wpływem przykrych odczuć rzeczywistości. To rozkoszne łoże, na którym śnili swoje sny o władzy, zaszczytach, fortunach itd., zaczęło się robić coraz twardsze, przewracanie z boku na bok nic nie pomaga. I oto dziś zaczyna się przebudzenie, ludzie zaczynają myśleć i przytomnie postępować. Zaczynają rozumieć, iż na to żeby żyć dalej, żeby istnieć, trzeba wielkiego, nieustannego wysiłku.
Ale są dwa gatunki ludzi, którzy z łożem snów rozkosznych rozstać się nie chcą. Jedni zawsze stali z dala od życia, od jego potrzeb i konieczności, dla nich zrozumienie rzeczywistości zawsze było niedostępne, przed wielką wojna i w czasie tej wojny postępowali jak nieprzytomni, upojeni haszyszem rozmaitych fikcji o świecie, o własnym kraju, o samych sobie. Inni odczuwają silnie dzisiejszą rzeczywistość, twardość łoża, na którym dotychczas spoczywali, dokucza im mocno, ale wstrętna im jest myśl o długich wysiłkach i ofiarach na rzecz stopniowej naprawy. Ci pocieszają się, że im ktoś to łoże pościele, że za nich zrobi robotę dyktator czy król, a im pozwoli spoczywać.
Ostatni to ludzie nie tylko najlepszych chęci, ale dostępni dla logiki. Dlatego chciałbym i z nimi na tym miejscu pogadać.”
Cytowany artykuł ukazał się w końcu 1925 r. jest to na gorąco pisany komentarz do aktualnych wydarzeń. (Przedruk za: R. Dmowski „Pisma”, t. X, Częstochowa 1939, s 13 – 36.)
Oprac. Marek Toczek
Wypowiedz się
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.