POLSKIE LOSY, WSPOMNIENIA ZESŁANEGO NA SYBERIĘ.
cz. II.
IV. W BIERIEZOWCE, „NASZEJ POLSCE”.
Trudno określić jak długo tak staliśmy, zapadła noc, blask księżyca i mrowie gwiazd na niebie pozwalały orientować się w sytuacji. Starszy człowiek, nasz „opiekun”, przyglądając się nam z oddali w końcu podszedł bliżej i krzyknął: „Wot zdies łopaty, a tam gdie to (tu wskazał ręką) nachoditsja ziemlianka, nada jejo odkopat i zaniat… Eto charoszaja i prostranna ziemlianka…” (Tu macie łopaty, a tam jest ziemianka, trzeba ją odkopać i zająć… To dobra i przestronna ziemianka). Widząc naszą reakcję odwrócił się i odszedł.
Silniejsi mężczyźni wzięli łopaty i ruszyli we wskazanym kierunku. Po godzinie udało się znaleźć i odkopać wejście do ziemianki. Gdy weszliśmy do środka okazało się, że był to nowy „obiekt”, zbudowany z surowych bali sosnowych, całkowicie zagłębiony w ziemi. Wnętrze ziemianki to powierzchnia o dł. 30 metrów i szer. 6 metrów. Do sufitu można było dotknąć ręką. W ścianach szczytowych znajdowały się małe okienka. Po obydwu stronach pomieszczenia zbudowano prycze. Przy tylnej ścianie posadowiono piec wykonany z cegły. Nad paleniskiem umieszczono kocioł o pojemności ok. 300 litrów. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że to miejsce przygotowano specjalnie dla nas.
Przyjechało tu z Omska przez Tarę 45 polskich rodzin, ich nazwiska pamiętam do dzisiaj: Czaja – trzy rodziny, Danylow, Dziubdziela, Frankowski, Gloc, Godula, Gryczman, Horak, Jodłowski, Kaszuba, Kasperski, Klim, Kłosowski, Kokoszka, Kociński, Kowal, Leśniak – dwie rodziny, Matwiczyk, Paliwoda, Pieczonka, Socha – dwie rodziny, Sierżęga, Szawara, Szpindor, Szwarc, Sokólski, Toczek – trzy rodziny, Tropiło, Urban, Waniec – dwie rodziny, Wielgosz – dwie rodziny, Żuk. Razem w ziemiance zamieszkało 204 osoby.
W całkowitej ciemności słychać było tylko płacz i odmawiane modlitwy. Ten smutny nastrój przerwało wejście dwóch Rosjan, którzy przynieśli piłę i siekierę pokazując nie dwuznacznie co mamy robić.
Rozpaliliśmy ogień w piecu, kocioł napełniliśmy śniegiem, robiło się coraz cieplej. Zmoczona i brudna odzież zaczęła parować, wzmagał się zaduch. Z zamarzniętej ziemi przykrywającej strop zaczęła kapać woda. Jedynym ratunkiem przed omdleniem było uchylanie drzwi i wietrzenie ziemianki.
Tragizm naszej sytuacji polegał na tym, że wśród nas było dużo małych dzieci, którym nie mogliśmy zapewnić warunków do przetrwania. Byliśmy katolikami, wiara i modlitwa dawały promyk nadziei.
Rano wszyscy zabrali się za porządkowanie zajętych miejsc, zbudowano bezpieczną latrynę, oddzielną dla mężczyzn i kobiet. Kobiety rozłożyły ubrania na śniegu by wytępić wszy. To zajęcie pozwoliło zapomnieć na chwilę o głodzie, nie na długo jednak. Zebrane pozostałości zapasów żywności rozdysponowano równo dla wszystkich. Nie wiele było tego.
Nikt się nami nie interesował, a „komitet powitalny” okazał się zupełnie bezradny. Tłumaczyli, że przyjechali tu krótko przed nami i nie mogą nam w niczym pomóc. Dowiedzieliśmy się, że nasze miejsce pobytu to Bieriezowka.
Jedynym więc ratunkiem była tajga, szukaliśmy i zbieraliśmy pod śniegiem wszystko co nadawało się do spożycia – kora, zmarznięte owoce, korzenie krzewów, igliwie… Zakładaliśmy pułapki na drobną zwierzynę, ale efekty były marne. Nie znając okolic nie oddalaliśmy się zbytnio od polany.
Trzeciego dnia na polanę zajechał saniami major Reszczetnikowem. Powitał go nasz ”opiekun”. Major wszedł do ziemianki i radosnym głosem wyraził uznanie naszej pomysłowości: „Wy choroszo żywiotie…” (Dobrze mieszkacie), po czym gromkim głosem uciszył nasze wołania o żywność, lekarstwa i pomoc medyczną. Patrząc na nas z pogardą rzekł: „Na chleb nada zarabotat, zawtra wsie zdorowyje mużcziny i żenszczyny pajedut na rabotu. Prygatowities, utrom prijedut podwody. Tam wy pałuczitie pajok.” (Na chleb trzeba zapracować, jutro wszyscy zdrowi mężczyźni i kobiety pojadą do pracy. Przygotujcie się, rano przyjadą sanie. Tam otrzymacie racje żywnościowe).
Następnego dnia rano na polanę zajechało kilkanaście sań, po załadowaniu wszystkich zdolnych do pracy ruszyliśmy w tajgę. Jechaliśmy w przekonaniu, że najpóźniej wieczorem wrócimy do swych bliskich. Zawieźli nas do odległego o ok. 6 km łagru Timirka.
V. OBÓZ PRACY „TIMIRKA”
Wjechaliśmy na teren obozu. Zatrzymaliśmy się przed dużym drewnianym barakiem. Zapoznano nas z otoczeniem. W oddali widać było mniejsze budynki: kancelaria, w której przebywała ochrona i pracownik leśnictwa, zaplecze żywnościowe z kuchnią, stołówką i magazynem żywnościowym, warsztat ostrzenia narzędzi i stajnia dla koni.
W dużym baraku mieliśmy mieszkać. Wydzielono tu liczne pomieszczenia socjalne (cele) dla 20 osób każde. Nadzór nad obozem sprawowało kilku funkcjonariuszy NKWD. Teren nie był ogrodzony. Naturalnym strażnikiem była rozległa, dzika tajga. Wszystkie następne obozy, do których mnie i innych Polaków kierowano były niemal identyczne.
W obozie Timirka było ok. 500 zesłańców, w tym ponad 100 nowoprzybyłych Polaków. Podzielono nas na 5 osobowe brygady drwali. Pracą każdej brygady kierował doświadczony w pracy zesłaniec. Moją brygadą kierował Gruzin, marynarz – kapitan statku, który odsiadywał karę 10 lat zsyłki.
Otrzymaliśmy ciepły posiłek, kaszę zaprawioną wszechobecnym olejem. Wydano nam sprzęt i narzędzia do pracy. Uformowani w kolumnę ruszyliśmy całą grupą za leśnikiem na zrębowisko. Tu pokazano nam praktycznie na czym będzie polegać nasza praca. Finałem było układanie trzy metrowych kloców drzewa w sągi. Określono dzienną normę do wykonania – 8 metrów sześciennych na zesłańca. Po „nauce” wróciliśmy do obozu. O powrocie do Bieriezowki nie było jednak mowy. Jedyne co udało się uzyskać po długich przekonywaniach u leśnika to wysłanie jednego z nas z informacją gdzie jesteśmy i co będziemy robić.
Rano o 7.00 ruszyliśmy do pracy, każda brygada w swój wyznaczony rejon. Była to ciężka, katorżnicza praca, przekraczająca nasze fizyczne możliwości. Byliśmy słabi, źle ubrani i nie przywykli do pracy w głębokim śniegu i silnym mrozie. Szybko pojawiły się oznaki odmrożenia. Nie byliśmy w stanie nie tylko powalać określonej ilości sosen, ale także przemieszczać i układać je w sągi. Było to ponad nasze siły. Wiedzieliśmy, że wykonanie dziennej normy w tych warunkach jest niemożliwe, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy z konsekwencji.
W pierwszą sobotę wieczorem pozwolono nam odwiedzić bliskich w Bieriezowce. Poszliśmy piechotą niosąc dla nich zaoszczędzoną żywność: kawałki chleba, kaszę jaglaną, kapustę, pierogi i ukradziony z końskich żłobów owies. Dostaliśmy też po kawałku mydła.
W poniedziałek rano, przed wymarszem do pracy leśnik ostrzegł nas, że dłużej tolerować faktu niewykonania normy nie będzie i poniesiemy konsekwencje. Mówiliśmy o braku odzieży, o naszym wyczerpaniu długą podróżą… Nic go to nie obchodziło.
W poniedziałek otrzymywaliśmy „zapłatę” za pracę w ubiegłym tygodniu. Za ubiegły tydzień pracy dostaliśmy ledwie ekwiwalent naszego dwudniowego żywienia… Przez pół tygodnia jedliśmy na kredyt nawet nie wiedząc o tym.
Kobiety pracowały przy spalaniu odciętych gałęzi. Samo palenie nie było uciążliwe, ale ściąganie konarów z odległych miejsc nie było łatwe.
Nie mogliśmy zrozumieć jak pracujące obok nas inne brygady miejscowych, wykonują normę i to często z nadwyżką. Otrzymywali za to premię, wypłacaną w rublach, kupowali sobie buty, odzież roboczą, tytoń i mydło, a my harując nie gorzej słyszymy tylko jak rośnie nam zadłużenie.
Widząc nasze bezowocne starania brygadzista pokazał nam w końcu jak mamy „robić” normę. Podszedł do przyjętego już przez leśnika sągu, odpiłował oznaczony sztancą cienki krążek na końcu bala i wrzucił go do ogniska. Kopnął w żerdź podtrzymującą spiętrzone bale w sągu i burknął „do roboty”. Nie trwało długo a nasz sąg stanął w nowym miejscu z czystymi końcami.
Podeszliśmy do ogniska, brygadzista spojrzał na nas i zapytał: „Poniali kak rabotajut stachanowcy?”. (Zrozumieliście jak pracują stachanowcy?). Niedwuznacznie pokazał co z nami będzie jak sprawa się wyda.
Zaczęliśmy wyrabiać normę. Zyskaliśmy uznanie w oczach leśnika i co najważniejsze nie zabierano nam już żywności. Rubli na zakupy nam nie dawali, to przywilej tylko dla miejscowych, ale widmo głodu zaczęło się oddalać.
Przyjęte przez leśnika sągi następnego dnia rano były wywożone. Nie było więc zbyt dużo czasu na nasz „sabotaż”. Trzeba było dobrze zacierać ślady i uważać na strażników. Nie mieliśmy skrupułów, proceder „wyrabiania normy” opanowaliśmy do perfekcji.
VI. OBÓZ PRACY „MICHAJŁOWKA”.
Pod koniec kwietnia śniegi zaczęły topnieć, dzień stawał się dłuższy, coraz więcej widzieliśmy słońca. Po kilku dniach tajga stanęła w wodzie i nie sposób było się przemieszczać suchą nogą. Pracy nie przerwano, chodziliśmy przemoczeni i zziębnięci do szpiku kości. Pracę przerwano dopiero wtedy gdy nie można było już naszego urobku wywozić. Przemieszczono nas do innych obozów przy rzece, gdzie ładowaliśmy drewno na barki. Trafiłem z grupą kilku Polaków do obozu „Michajłowka”.
Nadejście wiosny i lata poprawiało trochę naszą sytuację, było ciepło, czasami nawet upalnie. W rzekach było dużo ryb, które łapaliśmy bez trudu.. W lesie dojrzewało runo, dzika porzeczka, jeżyny, jagody, później żurawina źródło tak potrzebnych witamin. Łatwiej było utrzymać higienę osobistą, Ale pojawiały się nowe zagrożenia niewyobrażalna ilość komarów i różnego rodzaju muszek. Istny koszmar. Te krwiożercze, wielkie insekty wciskały się wszędzie, żądliły, a zadawane rany dokuczały niemiłosiernie. Pomimo upału nie sposób było bezkarnie odsłaniać jakąkolwiek część ciała. Kontakt z tym robactwem dla wielu oznaczał malarię.
Z uwagi na duże oddalenie mojego miejsca pracy, z bliskimi spotykałem się raz w miesiącu. Nikt z nas nie miał możliwości wysłania jakiejkolwiek informacji o swoim losie, nie docierały też żadne informacje o tym co się dzieje w Polsce.
Jesienią zaczęliśmy robić zapasy na zimę, suszone runo leśne, ryby, dzikie króliki. Odwiedzając bliskich w Bieriezowce znosiliśmy co się tylko dało. Cieszyłem się z lepszego samopoczucia ojca, który cały czas chorował i wymagał opieki. Pomagałem przy zbiorze ziemniaków, zdobytych i posadzonych wiosną na małym zagonie przez nasze kobiety. Przez cały rok jedynym źródłem zaopatrzenia w żywność naszych bliskich w Bieriezowce była ich zaradność i przynoszony przez nas prowiant otrzymywany za wykonywaną pracę.
Zima nadeszła gwałtownie, w ciągu paru dni zmroziło i zasypało drogi. Wyjścia do tajgi stały się znów niebezpieczne. W dalszym ciągu nikt nie interesował się stanem naszych butów i odzieży roboczej. Spotkania z bliskimi stawały się zbyt ryzykowne.
VII. OBÓZ PRACY „KATIERINOWKA”.
W styczniu 1941 r. wraz z grupą 50 drwali przewieziono mnie do obozu „Katierinowka”. To kolejne 70 km od bliskich, praktycznie bez możliwości odwiedzin. Pracowaliśmy tutaj parami przy wyrębie lasu brzozowego. Dokuczał silny mróz, często przekraczający – 40 stopni C. Katierinowka był największym obozem, do którego trafiłem, było tu ponad 1000 zesłańców, głównie Rosjan. W połowie lutego do obozu przywieziono kolejną grupę Polaków, wśród nich był mój starszy brat Andrzej. W końcu kwietnia, wraz z nadejściem roztopów, wywieziono nas do obozu przy ujściu rzeki Uja do Irtyszu, do ciężkiej i niebezpiecznej pracy usuwania zatorów i spławie drewna. Wielu zesłańców, w tym mój kolega Mietek Folwarczny, straciło tam życie tonąc pod balami drewna, bez szans na wydostanie się z zimnej wody.
Gdy uporaliśmy się ze spławieniem drewna z krętej rzeki Uj, wywieziono nas na małą pływającą wyspę na Irtyszu. Stąd spławione drewno mieliśmy wyciągać z wody i transportować na brzeg. Pracowaliśmy przez trzy miesiące, w cyklu sześć godzin pracy, sześć godzin odpoczynku. Tu poznałem i zaprzyjaźniłem się z Aleksandrem Targhanem, krymskim Tatarem zesłanym w 1931 r. Wiele mu zawdzięczam, jego dobre rady i pomoc okazywana bezinteresownie były szczególnie cenne, pozwalały przetrwać.
W tym miejscu Irtysz ma ponad 1,5 km szerokości i prawie 30 m głębokości. Niewielki wiatr podnosił wysoko fale i robiło się bardzo niebezpiecznie. To był najtrudniejszy, najbardziej niebezpieczny i wyczerpujący okres na moim katorżniczym szlaku.
VIII. WIELKA WOJNA OJCZYŹNIANA.
W końcu czerwca zaobserwowaliśmy wielkie poruszenie u miejscowych. Przez obozowe głośniki nieprzerwanie nadawano komunikaty o agresji III Rzeszy na ZSRR. Wzywano do wydajniejszej pracy – „wszystko dla frontu”. Pojawiły się lakoniczne komunikaty z frontu. Z czasem zaczęły dominować wieści o odstąpieniu z kolejnych miast i rubieży obronnych. Wiedzieliśmy, że Rosjanie sromotnie przegrywają. Te informacje przyjmowaliśmy bez emocji, to nie była nasza sprawa. Pod koniec lipca wróciłem do obozu w Michajłowce, skąd było już niedaleko do moich bliskich.
Po niemal półrocznej nieobecności powitanie w Bieriezowce było szczególnie serdeczne. Martwił mnie zły stan zdrowia Ojca, był bardzo słaby, stracił niemal zupełnie wzrok, źle znosił poniewierkę i surowość klimatu Syberii. Ta pusta niegdyś polana zmieniła się nie do poznania. Wokół baraku mieszkalnego postawiono kilka mniejszych. Za osiedlem żywych powstał cmentarz z lasem brzozowych krzyży.
Pracowałem przy wyrębie lasu, 15 sierpnia dowiedziałem się o śmierci Ojca. Dostałem dwa dni zwolnienia od pracy. Pochowaliśmy Go w gronie rodziny i przyjaciół. Nikt z administracji obozu nie zainteresował się tym faktem, nie mieli takiego obowiązku.
Gdy pod koniec września ponownie odwiedziłem rodzinę, dowiedziałem się wówczas o rozmowach i zawartym porozumieniu pomiędzy rządem polskim i radzieckim. Nie było wiadomo czego to porozumienie dotyczy, ale „polski rząd” , „porozumienie z rządem ZSRR” – brzmiało wybornie. Szybko uzupełniano rzekomą treść porozumienia o różne wręcz fantastyczne wieści, jedno było pewne: ”Rząd ZSRR wyraża zgodę na nasz wolny wyjazd z tajgi w dowolny rejon ZSRR, oprócz stref zakazanych”. Gdy tą informację potwierdził major Reszczetnikow radość nasza nie miała końca.
Szybko jednak nastało opamiętanie. Jak wyjechać? Dokąd? Za co?
Jedyna droga, to jeszcze dostępna rzeka Irtysz do Omska. Bilet na statek można było kupić tylko za zezwoleniem NKWD, ten rygor obowiązywał nieustannie. Jakiekolwiek działania w NKWD wymagały okazania dowodu tożsamości, a nam wszystko zabrano. Brak dokumentu to ryzyko zatrzymania przy pierwszej kontroli NKWD pod zarzutem dezercji, szpiegostwa lub dywersji… To nie była zachęcająca perspektywa.
Uznaliśmy wspólnie, że trzeba dokładnie wyjaśnić wszystkie okoliczności. Bez pieniędzy, bez dokumentów i określonego celu podróży nie ruszymy się. Pojedziemy wszyscy albo nikt. Żeby żyć trzeba było wrócić do pracy w tajdze.
IX. UCIECZA Z TAJGI.
Tydzień pracy mijał szybko, wieczorami w gronie rodaków nie było końca dyskusji, snucia planów wyrwania się z tajgi. Starsi doradzali rozwagę, wskazywali niebezpieczeństwa i niedogodność nadchodzącej zimy. Tłumaczyli, że trudów podróży w nieznane nie wytrzymają kolejni nasi bliscy. Apelowali o rozwagę i czekanie na konkretne decyzje władz polskich i radzieckich. Młodzi, nie obarczeni odpowiedzialnością opieki nad swoimi rodzinami chcieli wyruszać choćby jutro. Tłumaczyli, że nigdzie nie może być gorzej niż tu.
Ciekawość rozwoju wydarzeń dających nadzieję na poprawę naszego położenia spowodowała, że biegłem do Bieriezowki jak na skrzydłach. Tutaj najszybciej docierały wieści z Omska.
Najnowszą wiadomość jaką usłyszałem niemal na progu baraku to: „W Omsku otwarto przedstawicielstwo rządu londyńskiego do pomocy powracającym Polakom”. Cały dzień minął na rodzinnej dyskusji – co robić?
Dwaj starsi bracia stanowczo odmówili podróżowania w takich warunkach. Troska o los ich maleńkich dzieci wzięła górę nad naszymi emocjami. Matka, siostra Stasia, bracia Janek, Władek i ja postanowiliśmy wracać najbliższą nadarzającą się okazją.
Właśnie przypłynęły barki po drewno, rozpoczęto załadunek na zestaw pięciu barek. Załadunek planowano zakończyć za dwa tygodnie. Pracując przy załadunku drewna udało się braciom przekonać szypra do udzielenia nam pomocy. Był też czas na przygotowanie się, głównie zgromadzenie żywności na ponad dwu tygodniową podróż. 17 października 1941 r. przybył holownik, następnego dnia rano, o świcie miało rozpocząć się holowanie. Mieliśmy więc noc na wejście i ukrycie się na dnie barki. Jak się okazało nie byliśmy jedynymi amatorami podróży do Omska. Na każdej z barek było ukrytych po kilkanaście osób.
Mały holownik z trudem pokonywał przeciwstawny prąd rzeki. Szyper kategorycznie zakazał nam pokazywania się na górnym pokładzie. Podróż ciągnęła się w monotonii przez trzy tygodnie. W Omsku trafiliśmy na obchody święta Rewolucji Październikowej. Zeszliśmy na ląd zaraz po zacumowaniu. Wypytując napotkanych przechodniów ruszyliśmy na poszukiwanie Polskiego Przedstawicielstwa. Podobnych jak my poszukiwaczy „polskiej ambasady” napotkaliśmy sporo, przybywali do Omska z różnych rejonów tajgi. Wszyscy razem dotarliśmy w końcu do niedużego, wolno stojącego parterowego budynku – „polskiej ambasady”.
Przyjęto nas serdecznie goszcząc gorącą herbatą z cukrem. W trakcie rozmowy przedstawialiśmy naszą sytuację, a szczególnie naszych rodzin które pozostawiliśmy w tajdze. Obiecano pomoc. Nas tymczasem skierowano do pomieszczeń socjalnych w dużym baraku. Otrzymaliśmy mydło, odzież i wreszcie normalny ciepły i smaczny posiłek. Mieliśmy spać na podłodze, nikomu to nie przeszkadzało, do tego byliśmy przyzwyczajeni. Tej nocy prawie nikt nie zmrużył oka, rozmów z rodakami nie było końca, emocje były ogromne.
X. OMSK, W OCZEKIWANIU NA POMOC.
Następnego dnia rano, zaraz po śniadaniu, reprezentujący placówkę pan Buczek przyprowadził kilku przedstawicieli lokalnych władz. Zwracając się do nas powiedział, że załatwienie naszych spraw potrwa jakiś czas, przybywają kolejni zesłańcy i nie ma tu już miejsca. Możliwości świadczenia pomocy przez Przedstawicielstwo są ograniczone. W Omsku brakuje rąk do pracy więc proponuje nam abyśmy skorzystali z okazji zarobienia pieniędzy.
Zgodziliśmy się, bo nie posiadaliśmy pieniędzy i siedzieć bezczynnie w tej sytuacji nikt nie chciał. Podzielono nas na grupy i rozwieziono do różnych zakładów. Ja i moi bliscy razem z rodziną Kaszubów, Kasperskich, Dziubdzielów, Szpindorów, Szydełków, Wielgoszów i Kowalowów trafiliśmy do sowchozu „Kon-zawod nr 40”, ok. 50 km od Omska. Liczyliśmy, że przy łatwiejszej niż w tajdze pracy zarobimy trochę pieniędzy. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Upchnięto nas grupami po kilkanaście osób do małych pokoi. Obcy sobie ludzie, kobiety i mężczyźni gnieździli się jak przysłowiowe śledzie w beczce, o sanitariatach nie było w ogóle z kim rozmawiać. Ten mieszkaniowy koszmar był nie do zniesienia.
Następnego dnia rano wyszliśmy do pracy. „Kon-zawod nr 40” to duże przedsiębiorstwo hodowli koni na potrzeby Armii Czerwonej. Przydzielono mnie do brygady budowlanej. W brygadzie oprócz polskich zesłańców zatrudniano więźniów z pobliskiego zakładu karnego. Budowaliśmy kolejne stajnie dla rozwijającej się hodowli. Po jakimś czasie skierowano mnie do sekcji transportowej, dowoziłem furmanką z magazynów w Omsku materiały budowlane potrzebne do budowy stajni. Częsty pobyt w Omsku umożliwiał mi odwiedzanie naszego Przedstawicielstwa. Niestety jej aktywność niemal całkowicie zanikła, nikt nie chciał już z nami rozmawiać, wyjaśniać powstałą sytuację i radzić co mamy dalej robić. O losie naszych bliskich pozostałych w tajdze nie było żadnych informacji.
Za wykonaną prace otrzymywaliśmy zapłatę w rublach pozwalającą skromnie przeżyć. Zaopatrzenie było nędzne, tłumaczono to sytuacją – „wszystko dla frontu”, ale ta dewiza obowiązywała tylko nas. Nasza sytuacja niewiele różniła się od warunków w tajdze, tu mieliśmy większą swobodę, ale kontakt z miejscowym światkiem niósł określone zagrożenia. Widmo realnego zagrożenia zbliżyła nas Polaków blisko do siebie.
Przez cały okres naszej pracy w „Kon-Zawodzi nr 40” nie docierały do nas żadne istotne informacje o sytuacji w polityce czy na froncie. Mówiło się o listach jakie otrzymywała rodzina o śmierci tego czy tamtego żołnierza Armii Czerwonej, widzieliśmy też wracających do domów inwalidów bez rąk czy nóg. Rozmowa z nimi była jednak trudna. Tak mijały kolejne miesiące, a nasza sytuacja nie zmieniała się.
Pewnym pozytywnym zwrotem naszej sytuacji było pojawienie się nowego kierownika robót, przybyłego z Leningradu inż. Władimira Gregoriewa. Swa osobistą kulturą i kompetencjami przewyższał całe kierownictwo sowchozu i miejscowe władze administracyjne. Dość często przychodził do nas i opowiadał o sytuacji na świecie i na froncie. To on powiedział nam o rozmowach premiera Sikorskiego z Moskwą, o zamiarach tworzenia Armii WP pod dowództwem gen. Andersa, która miała walczyć u boku Armii Czerwonej, o wynikłych rozdźwiękach i konsekwencjach tego stanu rzeczy. Interesowały nas w szczególności sprawy formowania Armii WP. Wszyscy mieliśmy już jakieś żołnierskie doświadczenia z września 1939 r. i każdy widział się już w polskim mundurze. Niestety informacje te były bardzo ogólnikowe.
Pod koniec 1942 r. propaganda radziecka rozszalała się w sensacjach o „zdradzie Polaków” – wyszkolone i wyposażone przez ZSRR polskie dywizje nie poszli na front pomóc w ciężkiej sytuacji Armii Czerwonej tylko uciekli do Iranu… Rząd Polski w Londynie oszukał i zdradził ZSRR, nie wypełnił postanowień porozumienia… Przyjęliśmy te informacje z niedowierzaniem, nie mogliśmy pojąć co się stało, dlaczego polskie dywizje uciekły do Iranu, dlaczego nas tu zostawili…
Co oznaczało dla Polaków takie przedstawienie faktów nie ma co pisać. Z dnia na dzień staliśmy się zdrajcami, wrogami obywateli i państwa radzieckiego.
XI. REPRESJE.
W styczniu 1943 r. do sowchozu przyjechali funkcjonariusze NKWD. Polecono wszystkim Polakom zebrać się w świetlicy osiedla Galenki. Tam w obecności kierownictwa sowchozu odczytano nam decyzję władz: ”Idiot wajna i każdyj cziełowiek dołżen imiet pasport. Nada wypołnit etot dokumient na ruskom jazykie i podpisat”. (Idzie wojna i każdy człowiek musi mieć dokument tożsamości. Wypełnijcie ten dokument w języku rosyjskim i podpiszcie się).
Szybko zorientowaliśmy się, że ten formularz to prośba o nadanie nam obywatelstwa radzieckiego. Mieliśmy wiec dobrowolnie stać się obywatelami ZSRR… Choć nie mieliśmy możliwości do uzgadniania naszego stanowiska, wszyscy zebrani tam odmówili wypełnienia i podpisania takiego dokumentu. Była tylko jedna odpowiedź – jesteśmy Polakami i chcemy wrócić do Polski. Mieliśmy swoje dokumenty, oddajcie je nam i będziemy w zgodzie z prawem ZSRR.
Prowadzący zebranie funkcjonariusz NKWD wpadł w furię – „toczy się wojna, a wy…”. Zastanówcie się jeszcze, zostawiam wam te dokumenty. Przyjadę za trzy dni, kto nie podpisze będzie aresztowany. Dokumenty przekazał kierownikowi sowchozu i wyszedł. Mieliśmy poważny dylemat, znaliśmy okrucieństwo NKWD, nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z konsekwencji przyjęcia obywatelstwa radzieckiego.
Zwróciłem się do inż. Grigoriewa, którego szanowaliśmy za jego życzliwość jaką nam okazywał. Poprosiłem by wyjaśnił mi powstałą sytuację, co robić? Był zakłopotany, w końcu przyciszonym głosem powiedział: „ Oni mogą was aresztować, oni mogą z wami zrobić co zechcą. Przyjęcie lub nie przyjęcia obywatelstwa radzieckiego, to bardzo ważna decyzja i musisz ją sam rozstrzygnąć”. Nie mógł tego wyrazić inaczej, akcent „bardzo ważna decyzja” utwierdził mnie w przekonaniu słuszności podjętej decyzji. Ojczyznę ma się jedną.
Funkcjonariusz NKWD dotrzymał słowa, trzeciego dnia wszyscy Polacy, kobiety i mężczyźni zostali wezwani do budynku kierownictwa sowchozu. Przed budynkiem oświadczono nam, że zostaliśmy właśnie aresztowani i mamy wsiadać do podstawionych ciężarówek. Po ok. godzinie jazdy dotarliśmy do miasteczka Marianowka wprost do miejscowego więzienia.
XII. WIĘZIENIE W MARIANOWCE.
Wprowadzono nas do dużego okratowanego budynku. Bez żadnych wstępnych ceregieli spisywania personaliów, rewizji, bez opisu stanu naszego zdrowia, deponowania przedmiotów osobistych itp. czynności, podzielono nas na kilkuosobowe grupy. Kobiety oddzielono i odprowadzono do innego budynku. Kolejne grupy Polaków zaprowadzono do obszernych celi. Gdy tylko drzwi się za naszą ósemką zatrzasnęły, przebywający tu więźniowie rzucili się na nas jak szarańcza, zrywając z nas odzież i zabierając wszystko co mieliśmy. Na nasze krzyki nikt nie reagował, tak jakby to „powitanie” było stałym zwyczajem integracji nowoprzybyłych. Byliśmy bez szans z gromadą kilkudziesięciu wynędzniałych nieszczęśników. Było to wstrząsające przeżycie, długo nie mogliśmy dojść do siebie.
W tym wszystkim nie to było najgorsze, że nas okradziono i pobito, nie mogliśmy pogodzić się z myślą, że zostaliśmy wydani na łaskę takich dzikusów. Koszmary przeżywał Kaszuba, zatrwożony o los swojej żony odprowadzonej z innymi kobietami.
Gdy nieco ochłonęliśmy po tym „powitaniu” zaczęliśmy oceniać sytuacje. W półmroku, w celi o powierzchni ok. 25 m kw. przebywało 36 więźniów. Przy ścianie stała piętrowa prycza zajęta przez grupę młodych Kozaków wyraźnie dominujących w tej gromadzie, w rogu zardzewiały kibel.
Wszyscy odbywali jakieś kary orzeczone przez różne organa administracji. Większość siedziała tu od kilku miesięcy. Mało kto wiedział za co i na jak długo został osadzony. Szans wejścia na prycze nie mieliśmy, miejsca na podłodze było bardzo mało. Otrzymywaliśmy dziennie po 200 gram czegoś co nazywali chlebem i dwa razy po kubku ciepłej wody. W południe przynoszono obrzydliwą lurę zwana zupą. Na początku zamieniałem tą „zupę” z Kozakiem na godzinę leżenia na pryczy, ale po paru dniach gdy godzina zaczęła się drastycznie kurczyć, a głód dokuczał niemiłosiernie, z wygody leżenia zrezygnowałem. Codziennie rano i wieczorem wyprowadzano nas na 15 minutowe spacery. Chodząc wzdłuż wysokiego muru widać było tylko kawałek nieba.
Po kilkunastu dniach, gdy siły zaczęły nas opuszczać, a wszy gryźć dokuczliwie, brudni i zarośnięci, obdarci i szykanowani przez współwięźniów, zaczęliśmy rozumieć, że to już nie działania władz by nas złamać i zmusić do podpisania nowego obywatelstwa, to powolne pozbawianie nas życia. Nikt nie reagował na nasze prośby o kontakt z rodzinami, zgodę na odwiedziny, wyjaśnienie jak długo jeszcze będziemy tu przebywać…
Pod koniec kwietnia, do celi wszedł funkcjonariusz służby więziennej z latarką w ręku, odczytał nasze nazwiska i kazał wychodzić z celi. Trwało to długo, bo nie wszyscy mogli stanąć na nogach. W korytarzu stała wymizerowana żona Kaszuby, uśmiechnęła się do nas, jakby wiedziała co nas czeka, podeszła do nas.
Strażnik wyprowadził nas z budynku, wskazał na ciężarówkę i oświadczył: „wy wolny, pajeżdżajtie damoj” (jesteście wolni, wracajcie do domu). Ledwie żywi wróciliśmy do sowchozu. Następnego dnia mieliśmy stawić się do pracy. Nikogo nie obchodził stan naszego zdrowia, nikt nie wyjaśnił, nie przeprosił za bezpodstawne aresztowanie i więzienie w warunkach urągających człowieczeństwu. Człowiek, a do tego Polak dla władzy radzieckiej był niczym.
XIII. KOLEJNA „WOLNOŚĆ”.
Wiosną 1943 r. w lokalnej prasie zaczęto publikować informacje o pogarszających się stosunkach między rządem londyńskim i rządem moskiewskim. Oskarżano gen. Sikorskiego o doprowadzenie do sytuacji braku możliwości dalszej współpracy. Jako przyczyny podawano „ucieczkę” Armii gen. Andersa i „bezpodstawne” oskarżenia ZSRR o zbrodnię w Katyniu.
Krótko później ta sama prasa, pisząc w przyjaznym już tonie, wskazała na fakt łączenia się polskich sił politycznych na terenie ZSRR. Pisano, że siła ta, polska lewica, to autentyczna reprezentacja „uchodźctwa” polskiego, Polaków gwałtem wyrwanych z domów i wywiezionych na Syberię. Nikt z nas nie rozumiał tych niuansów w politycznej terminologii, a wymieniane nazwiska osób były nam obce.
7 maja 1943 r. ukazał się w prasie komunikat Związku Patriotów Polskich wzywający Polaków przebywających w ZSRR do stawiennictwa w miejscach werbunkowych do tworzonego Wojska Polskiego. Pisano o tworzeniu na terenie ZSRR polskiej dywizji piechoty im. Tadeusz Kościuszki. Kim był patron dywizji wiedzieliśmy dobrze, to była dobra wiadomość. Na taką wiadomość czekaliśmy od miesięcy. Razem z bratem Jankiem i grupą Polaków postanowiliśmy wyruszyć najszybciej jak to możliwe. Władze sowchozu nie były przychylne naszemu wyjazdowi. Tracili dobrych robotników. Zaczęto podsuwać nam pomysły, żebyśmy zostali, że już dosyć się wycierpieliśmy, a wojna jest okrutna, że załatwia nam legalną reklamację od służby wojskowej…
Pożegnaliśmy się z Mamą i siostrami i nie wzbudzając podejrzeń wyruszyliśmy do Omska. Odszukaliśmy nasze Przedstawicielstwo, teraz udekorowane dużą ilością flag biało-czerwonych. Kierownikiem obiektu był nijaki Rozenberg. Zapytaliśmy o drogę do punktu rekrutacyjnego polskiego wojska i ruszyliśmy tam niezwłocznie. W pomieszczeniu komisji rekrutacyjnej było już dość dużo osób, głównie młodych mężczyzn, ale byli też starsi. Przy stoliku siedział oficer w polskim mundurze – porucznik Aleksander Mac. Po krótkiej, raczej mało znaczącej rozmowie wpisał nas do grubego zeszytu i oznajmił żebyśmy już nie wychodzili z budynku. Zajął się nami, swym zaangażowaniem i postawą wzbudzał coraz większe zaufanie.
Dwa dni później załadowano nas do wagonów. Pociąg wypełniony do granic możliwości, dowodzony przez polskiego komendanta transportu – por. Maca ruszył na zachód. Jechaliśmy przez Pietropawłowsk, Kurgan, Czelabińsk Ufę, Kujbyszew, Pienzę do rejonu Moskwy. Wyładowano nas na małym przystanku kolejowym Diwowo, w rejonie Riazania, skąd już tylko 5 km od obozu w Sielcach. Drogę tą pokonaliśmy piechotą, idąc w kolumnie ze śpiewem na ustach. Przy bramie do obozu zobaczyliśmy widoczne z daleka duże biało – czerwone flagi i napis: „WITAJ ZOŁNIERZU TUŁACZU”.
Był to dzień 23 maja 1943 r. miałem ukończone 21 lat. Po trzy i pół rocznym pobycie w syberyjskich obozach i katorżniczej pracy, uwięzieniu w marianowskim więzieniu, stanąłem przed oficerem w polskim mundurze, na terenie formowania polskiej jednostki wojskowej. Widok symboli narodowych, odprawiana msza polowa przez polskiego kapelana, polskie pieśni śpiewane dookoła, sprawiały mi trudną do opisania radość.
Komisja lekarska poborowych uznała, że jestem zdolny do służby wojskowej, otrzymałem mundur i przydział do kompani 82 mm moździerzy, w 1 batalionie, 1 pułku piechoty. Rozpoczął się nowy rozdział mojego życia, służba wojskowa w 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki.
Edward Toczek.
Wypowiedz się
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.