Wreszcie ukazał się tekst, który analizuje i podaje argumenty za tym, co wielu wnikliwym Polakom od dawna rodziło się w głowie. Wiadomo przecież czyje interesy są obecnie realizowane w Polsce. Nie są to interesy polskie i nie rosyjskie – tylko „zachodnie” a dokładnie interesy cywilizacji lichwiarskiej zakorzenionej w Europie od czasu rewolucji angielskiej i francuskiej, w Ameryce od czasów wojny secesyjnej. Potem przyszła kolej na Europę środkową a obecnie na Bliski Wschód. W przypadku stanu wojennego wprowadzonego w Polsce autor analizuje dokładnie rolę Niemiec, która była kluczowa, ale nie tylko o interesy niemieckie tutaj chodziło, o czym przeczytamy w tekście. (J. Rossakiewicz)
Lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku przyniosły intensyfikację najważniejszego kierunku bońskiej dyplomacji: przygotowań do połączenia obydwu państw niemieckich. Polityczne otoczenie kanclerza Willy’ego Brandta zaczęło wówczas wysyłać sygnały o rozważaniu – tylko z pozoru karkołomnej – koncepcji zjednoczenia przeprowadzonej pod patronatem ZSRS, a więc w zamian za przystąpienie do tzw. sowieckiej strefy wpływów. Niemcy wybrali doskonały moment do podjęcia ryzykownej gry, wiedząc, że w najważniejszych politycznych salonach Zachodu dojrzała idea urzeczywistnienia Stanów Zjednoczonych Europy. Postanowili to wykorzystać.
Widmo niemieckiej wolty uprawdopodobniło się po tym, jak wywiad amerykański wpadł na trop Güntera Guillaume, który pośredniczył w rozmowach Bonn z Moskwą. Ewentualny alians obu tych stolic nie tylko zniweczyłby cały wysiłek budowy SZE, ale i drastycznie, na długie lata zmieniłby układ sił na kontynencie. Do tego Wielcy Tego Świata nie mogli dopuścić i przebili sowiecką ofertę. Na tajnym spotkaniu zorganizowanym w jednym z bawarskich zamków Niemcy zgarnęli całą pulę: uzyskali zgodę na zjednoczenie swoich państw oraz obietnicę politycznego i ekonomicznego przodownictwa w przyszłej ogólnoeuropejskiej strukturze. W Bonn strzeliły korki szampana: misterną rozgrywkę doprowadzono do szczęśliwego zakończenia.
Gdy coś się kończy, coś zaczyna. Jedyną i na pozór niemożliwą do pokonania przeszkodę na drodze do utworzenia Stanów Zjednoczonych Europy stanowiły państwa tworzące Układ Warszawski. Na pozór, bo już wówczas ich agenturalna penetracja była mocno zaawansowana. Rej wodziły służby niemieckie i to one w myśl przywołanego bawarskiego porozumienia miały wziąć na siebie główny ciężar demontażu tych państw. Bonn było zadowolone z takiego obrotu rzeczy. Nie dość, że Niemcy stawały się zarówno listonoszem, jak i cenzorem informacji krążących między Wielkimi Tego Świata a funkcjonariuszami Stanów Zjednoczonych Europy zlokalizowanymi w tzw. krajach demokracji ludowej, to równolegle rozbudowywały własną sieć agenturalno-lobbystyczną, gotową do wykorzystania w niedalekiej przyszłości. Naturalnym terenem penetracji stała się Niemiecka Republika Demokratyczna, ale gros sił skupiono na ZSRS oraz Polsce, którą to nieprzypadkowo wytypowano do odegrania roli zapalnika tej części Europy.
Niemcy mieli już spore doświadczenie w rozgrywaniu spraw polskich. Czynili to zresztą wzorcowo od XVI wieku i tylko splot niekorzystnych dla nich okoliczności sprawił, że Polska znalazła się chwilowo – tak uważano według pruskich standardów w Bonn i Berlinie – poza strefą ich bezpośrednich wpływów. Zostawili tu po II wojnie światowej sporo zaufanych ludzi, a prowadzona wojna informacyjna wraz z siłą przekonywania Deutsche Mark pozwalała im patrzeć z optymizmem na rozwój wypadków. Tym bardziej, że Federalna Służba Wywiadowcza (BND) mogła liczyć na wsparcie izraelskiego Mossadu (który w Polsce i ZSRS opierał się na elicie politycznej świadomej swojego żydowskiego pochodzenia) oraz Grupy Operacyjnej Warszawa Stasi (Operativgruppe Warschau), legalnie działającej w Polsce wschodnio-niemieckiej struktury wywiadowczej (odpowiedzialnej m.in. za porwanie i śmierć ks. Jerzego Popiełuszki).
Kiedy szefem BND został Klaus Kinkel, nastąpił gwałtowny przyrost wydatków komórki 12F, która operowała w Polsce. Jego nominacja zbiegła się w czasie z kolejnymi wybuchami niezadowolenia społecznego w polskich zakładach pracy i narodzinami NSZZ Solidarność. Rozlewająca się fala strajków była zbyt łakomym kąskiem dla Wielkich Tego Świata, by nie podjęli oni próby rozegrania jej dla własnych celów. Gdańsk i inne ośrodki robotniczego buntu zostały dokładnie zaznaczone na mapach przez służby wszystkich zainteresowanych: BND, Mossad, CIA, SIS, Stasi, SB i KGB. Nastąpiła błyskawiczna mobilizacja kadr agenturalnych, które pod szyldem grup eksperckich bezpardonowo wyparły naturalnych przywódców robotniczych. Ten zaskakujący wszystkich sukces „pierwszej Solidarności” nie mógł jednak zostać w pełni skonsumowany, gdyż równolegle z nim nie doszło do żadnych zmian w pozostałych państwach „demo-ludu”, ze Związkiem Sowieckim na czele. Przyszłość pokazała, że polskie fiołki zakwitły zbyt wcześnie, a sąsiednie agentury potrzebowały kilku lat, by „gdański wirus” zainfekował sowiecką część Europy.
Przed BND i współpracującymi z nią służbami stanął problem przechowania Solidarności na lepsze czasy. Zadanie postawiono sobie niełatwe: utrzymać społeczne poparcie dla tego związku, spotęgować autorytet i zachować substancję jego agenturalnej elity oraz wyeliminować konkurencję ze strony środowisk uznanych z punktu widzenia służb za niebezpieczne. W połowie 1981 r. doszło do cyklu spotkań na szczeblu niedostępnym dla polskich uczestników sceny politycznej, zarówno tych rządowo-partyjnych, jaki i Solidarnościowych. Słabnąca Moskwa zmuszona była do zaakceptowania szatańskiego pomysłu, który zrodził się podczas burzy mózgów w siedzibie BND: wprowadzenie stanu wyjątkowego przez rządzącą w Polsce PZPR. Było to rozwiązanie satysfakcjonujące na tę chwilę obie strony. ZSRS zachowywał status quo i w miarę pokojowy sposób zyskiwał czas na okrzepnięcie, a wraz z nim iluzoryczną szansę na zmianę kierunku wiatru historii: śmiertelnie chory Leonid Breżniew mógł już tylko obserwować rosnące rozprężenie w partyjnych szeregach i rozpoczynającą się walkę o schedę po nim.
Na przełomie listopada i grudnia 1981 r. pod Warszawą miało miejsce kuluarowe, do dziś tajne, pierwsze posiedzenie „Okrągłego Stołu”, na którym spotkało się kilkanaście osób z obu stron barykady: rządu i Solidarności. Wspólnie omówiono zapodany z obu central scenariusz na najbliższe tygodnie, który zaczął obowiązywać od 13 grudnia. Odtąd kierownictwo Solidarności mogło cieszyć się gwarancją osobistego bezpieczeństwa, ginęli natomiast jej szeregowi działacze i sympatycy, a wielu patriotów brutalnie przepędzono z Polski. Działania Służby Bezpieczeństwa skierowane były głównie przeciw środowiskom spoza głównego nurtu Solidarności, wzmacniając monopol tej ostatniej.
Marazm i stan zawieszenia trwał do wiosny 1985 r., kiedy to przywódcą ZSRS został człowiek Mossadu – Michaił Gorbaczow. Odtąd wszystko potoczyło się już niezwykle szybko. Dla podretuszowania martyrologicznej biografii zatrzymano, skazano a potem amnestionowano kilku prominentnych działaczy Solidarności, Prymas Glemp odbył wielogodzinną rozmowę z gen. Wojciechem Jaruzelskim, zapowiedziano normalizację stosunków z Izraelem, a Polska znów została członkiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Gorbaczowowska „pierestrojka” już nie zwolniła tempa. Solidarność wznowiła jawną działalność a cenzura przestała zauważać krytykę systemu. Do Polski przybył najpierw Jan Paweł II, a potem wiceprezydent USA – George Bush, który spotkał się z gen. Wojciechem Jaruzelskim, Prymasem Glempem i Lechem Wałęsą. Ostatni etap dekompozycji PRL rozpoczął się w 1988 r. wraz z falą strajków, o których już wówczas mówiono, że były współorganizowane przez władzę! Do Warszawy przyjechał szef Klubu Rzymskiego z obietnicą kredytów, a w Krakowie zorganizowany został pierwszy Festiwal Kultury Żydowskiej. Niejako w rytm klezmerskiej muzyki na premiera powołano Mieczysława Rakowskiego i rozpoczęto biesiadowanie w Magdalence.
3 października 1990 roku doszło do połączenia obydwu państw niemieckich. Upadek muru berlińskiego jest dziś powszechnie uznawany przez politologów za największe osiągnięcie… rewolucji „Solidarności”. Bolesna to prawda, aczkolwiek tylko połowiczna. Na swoje zjednoczenie Niemcy wytrwale pracowali przez całe dziesięciolecia. A że część tej karkołomnej roboty wykonali naszymi rękoma? „Kto nie maszeruje, ten ginie” – mawiali francuscy legioniści. My, Polacy, zatrzymaliśmy się w myśleniu już dawno.
Krzysztof Zagozda
9 grudnia 2013
Wypowiedz się
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.