Pozwalam sobie wkleić ten tekst w nadziei, że dotrze do szerokiej rzeszy obywateli.
Tadeusz P
LEKCEWAŻENI MAJĄ DOSYĆ
Barbara Fedyszak-Radziejowska
NSZZ „Solidarność”, czyli normalny, europejski związek zawodowy, w zgodzie z prawem i związkowymi uprawnieniami wchodzi w ważny spór z rządem. Nie z wielkim koncernem, konkretną branżą czy siecią handlową, lecz z rządem suwerennego, demokratycznego państwa
Nie przepadam za przewidywaniem przyszłości, lecz tym razem zrobię wyjątek. To skandal – wołać będą liczne liberalno-konserwatywne środowiska opiniotwórcze – związek zawodowy miesza się do polityki! Niesłuszne roszczenia związków zawodowych zagrażają polskiej gospodarce, która właśnie wychodzi(!) z kryzysu! Skandal-zawołają politycy obu partii rządzących, a także „niezależni” eksperci, publicyści, elity naukowe, opiniotwórcze oraz autorytety-wyrocznie -proces modernizacji kraju jest zagrożony przez anarchię (lub faszyzm, tego nie potrafię przewidzieć)! Pełna rozterek lewica doda nieśmiało – to nieodpowiedzialne, że związki zawodowe odchodzą od swoich klasowych interesów i wspierają prawicową opozycję o fundamentalistyczno-katolickim obliczu.
Zgodny chór komentatorów napisze: dzisiaj, gdy wolny rynek, konkurencja i demokratyczne wybory zapewniają polskiemu społeczeństwu prawie wszystko, o co walczyły w sierpniu 1980 r. strajkujące załogi, protesty związkowców są całkowicie nieuzasadnione, niepotrzebne, nieracjonalne i anachroniczne. Mam nadzieję, że wymieniłam wszystkie najważniejsze przymiotniki, które będą w użyciu.
A jednak… Gdzieś tam, za kulisami wydarzeń wyraźnie słychać chichot historii. Oto w kilka dni po uroczystym świętowaniu 33- rocznicy podpisania porozumień sierpniowych w Szczecińskiej i Gdańskiej Stoczni oraz porozumienia jastrzębskiego i katowickiego, ten sam związek, który tamtym wydarzeniom zawdzięcza swoje istnienie, wchodzi w zasadniczy spór o kształt demokracji ze swoim(?) solidarnościowym rządem.
System polityczny III RP wpisał w Konstytucję i ustawy sporo demokratycznych zasad i deklaracji. Ale po 24 latach już wiemy, że z pięknego pisania i mówienia o demokracji wynika niewiele. Za piękną fasadą także demokratycznie wybrana władza może bezpiecznie skrywać swoją arogancję, poczucie bezkarności i niekompetencję. Rzecz bowiem nie w zapisach, a w praktyce i dobrych demokratycznych obyczajach.
Puste obietnice
Gdy w 2009 r. związki podpisały zgodę na pakiet antykryzysowy, akceptując elastyczny czas pracy rozliczany w okresie 12 miesięcy (na czas kryzysu!) oraz inne udogodnienia dla praco dawców, rząd obiecał ograniczenie umów czas określony oraz przedstawienie harmonogramu dojścia płacy minimalnej do poziomu 50 proc. przeciętnego wynagrodzenia. Do dzisiaj te ustalenia pozostały pustymi obietnicami. Jak inne państwa radzą sobie z kryzysem, jeśli to Polska jest w UE liderem(!) w liczbie umów na czas określony, nie wiem.
Co więcej, dzisiaj elastyczny czas pracy: stał wpisany w Kodeks pracy i to w sposób tak ostentacyjnie lekceważący dla strony społecznej, że trudno uwierzyć, iż dokonał tego tzw. solidarnościowy rząd. W marcu premier obiecał na posiedzeniu Komisji Trójstronnej, że ustawę o elastycznym czasie pracy będzie dyskutował na kolejnym spotkaniu. Po dwu miesiącach, gdy ustawa została w Sejn przegłosowana(!), zjawił się „na Komisji”, osobiście (dobry pan!) poinformować stronę społeczną o tym fakcie. Oczywiście w kwestii płacy minimalnej nic się nie zmieniło, poza podniesieniem jej poziomu o 80 zł.
Kolejna demokratyczna instytucja, czyli referendum, będące obywatelskim prawem do wyrażenia woli w ważnych dla społeczeństwa kwestiach, także, gdy wyborcy uznają, że trzeba zmienić nieudolne lub skorumpowane władze samorządowe przed upływem kadencji, zdaje się zagrożone. Polacy dotychczas nie nadużywali tego demokratycznego uprawnienia, zwłaszcza że jest ono obwarowane ustawą wymagającą zebrania określonej liczby podpisów. Gdy jednak obywatele taką liczbę podpisów zebrali, by odwołać prezydentów miast lub domagać się referendum w ważnych sprawach społecznych – usłyszeli, że to przesada… Nawet 2,5 min podpisów za referendum w sprawie wydłużenia lat pracy uprawniających do świadczeń emerytalnych, kolejne 300 tys. w sprawie zmiany ustawy o minimalnym wynagrodzeniu oraz 1 mln domagających się referendum w kwestii obowiązku edukacji dla sześciolatków, nauczania historii i zmian w systemie edukacji nie zrobiło na większości sejmowej żadnego wrażenia.
Co więcej, pojawił się prezydencki pomysł wprowadzenia dodatkowych progów w liczbie zbieranych podpisów, by przeprowadzenie referendum odwołującego nieudolne lub skorumpowane władze samorządowe było trudniejsze. Tak więc w „dalszym doskonaleniu demokracji III RP” pojawiają się propozycje rozwiązań, które z duchem, obyczajem i istotą demokracji mają niewiele wspólnego. A związkom zawodowym, które ośmielają się być innego zdania, właśnie grozi się palcem – wprowadzimy taką nowelizację Kodeksu pracy i ustawy o związkach, która odbierze wam pomieszczenia dla działalności oraz możliwość delegowania do pracy związkowej waszych działaczy. Tak przynajmniej zapowiada szef Parlamentarnego Zespołu ds. Wolnego(?!) Rynku [z PO, rzecz jasna] i intensywnie konsultuje ten projekt z organizacją „Pracodawcy RP” (nie mylić z pracodawcy PRL).
Po co są związki
Ponieważ wokół związków zawodowych narosło tak wiele idiotycznych stereotypów, dodam kilka konkretnych informacji, może nużących, ale niezbędnych, by zrozumieć, że nie o poglądy, lecz o fakty tu chodzi. Związki reprezentują nie tylko swoich członków, lecz także tych niezrzeszonych, bo sprawy, o które walczą, obejmują prawa pracownicze (więc i obywatelskie) wszystkich. W Szwecji, Norwegii, Danii i Finlandii pensje i koszty działalności związków zawodowych (lokale, media, telefony, szkolenia) są finansowane przez pracodawców. Podobnie dzieje się w Niemczech, gdzie co prawda nie ma komisji zakładowych, ale są rady zakładowe zdominowane przez związkowców. Koszty ich utrzymania i działalności również pokrywają pracodawcy. We Francji – tak samo, podobnie na Węgrzech. I jeszcze jedna kwestia – w Polsce do związków należy ok. 10 proc. pracowników, w krajach skandynawskich – ok. 70 proc., a w Wielkiej Brytanii, znanej z walki wygranej ze związkowcami) przez M. Thatcher – też więcej niż w III RP, bo 30 proc. zatrudnionych. Pytania za banalne pięć punktów: Jak z kryzysem radzą sobie wymienione kraje i społeczeństwa: lepiej czy gorzej niż Polska? Jaki jest kierunek migracji młodych ludzi i gdzie czują się pełnoprawnymi obywatelami, także w miejscu pracy? Bo w Polsce wciąż czują się jak robole, czyli niechciane koszty pracy.
Rozwiązania z PRL
Tak więc na drodze „do dalszego doskonalenia demokracji III RP” rządzący proponują rozwiązania przypominające PRL. Chcecie prawa do referendum? Proszę bardzo, na papierze. Marzą się wam niezależne i samorządne związki zawodowe? Jak najbardziej, tyle że w ustawie, w Kodeksie pracy, ale w zakładach pracy – bez przesady. Komisję Trójstronną z całą pewnością utrzymamy jednak przy życiu, bo to wygodne miejsce spotkań pracodawców z przedstawicielami rządu (na cmentarzach bywa niewygodnie), gdzie można spokojnie i oficjalnie rozmawiać o ważnych sprawach bez podejrzeń o niejawny lobbing.
To wszystko już było, nic nowego pod słońcem. Przecież w PRL prawo do zrzeszania się w związki zawodowe figurowało w ustawach, bo ludowe państwo ratyfikowało Konwencję Międzynarodowej Organizacji Pracy. Związki miały nawet swoją centralę [Centralna Rada Związków Zawodowych], ale było tak, jakby ich nie było, bo w każdej ważnej i mało ważnej sprawie decydowała PZPR, czyli rządząca PRL partia.
Większość pracowników należała do związków – praktycznie obowiązkowo – bo bez tego nie było wczasów w zakładowym ośrodku, rajstop 8 marca czy miejsca w przedszkolu dla dziecka (stosowne zaświadczenie z ZNP). Tyle że nie była to ani samorządna, ani niezależna reprezentacja pracowników, więc tak jakby jej nie było. To zabawne, ile jest analogii z minionymi czasami. W czasach PRL kierownicza rola PZPR oznaczała także bezpośrednie kierowanie znacjonalizowaną, państwową gospodarką. W III RP rządząca partia zdaje się obsługiwać wielki, zorganizowany biznes, który w ogromnym stopniu powstał wedle zasady: im większa renta „politycznego położenia” w PRL, tym większy i bardziej bezpieczny biznes w III RP. Innymi słowy, im wyżej w hierarchii lub bliżej oficerów służb specjalnych ulokowane było miejsce startu „do biznesu”, tym szybciej i bez kolizji z urzędem skarbowym oraz prokuraturą tenże biznes rozwijał się w III RP. Nic dziwnego, że ma w rządzie mocne oparcie.
Miarka się przebrała
Dlaczego obywatelom III RP odebrano przekonanie, iż wolne, samorządne i niezależne związki zawodowe są zdobyczą oraz osiągnięciem demokracji, a nie dziedzictwem PRL? Dlaczego prawa pracownicze i prawa obywatelskie traktuje się jak dwa różne i dalekie od siebie rodzaje uprawnień? Dlaczego zarzuca się związkom domagającym się praktykowania demokracji „polityczność” i roszczeniowość? A nawet blokowanie modernizacji i rozwoju gospodarczego? Dlaczego w opowieść o słabych związkach, jako najlepszej gwarancji postępu i zamożności, uwierzyło tak wielu młodych ludzi? Może dlatego, że w minionych latach obowiązywała narracja o niezwykłości „Solidarności”. Nazywano ją „cudem”, „Kościołem”, „religią”, „utopią społeczeństwa obywatelskiego”, „rewolucją robotniczą”, „ruchem narodowowyzwoleńczym” czy „fenomenem isonomii”, jak w artykułach opublikowanych w książce pod red. D. Gawina pt. „Lekcja Sierpnia”. To, jak definiujemy pierwszą „Solidarność”, ma bezpośredni wpływ na to, czy znajdziemy dla niej miejsce także dzisiaj.
PLATFORMA ZDAJE SIĘ DZIAŁAĆ WEDŁUG ZASADY: IM WIĘKSZA RENTA „POLITYCZNEGO RAŻENIA” W PRL TYM WIĘKSZY BIZNES W III RP
Jeśli uznamy, że była „rewolucją robotniczą i ruchem narodowowyzwoleńczym, to w suwerennej i demokratycznej Polsce i niej miejsca, poza muzeum niepotrzebnych ideologii albo muzeum historii Polski. Ale jeśli NSZZ „Solidarność” była pragmatycznym i skutecznym narzędziem przywrócenia Polsce normalności, a solidarność przez małe „s” fundamentem zaufania, więzi społecznych oraz poczucia wspólnoty Polaków, to zawsze było i nadal jest dla niej miejsce w obywatelskim społeczeństwie III RP.
W sondażu CBOS z kwietnia 2013 r Polaków uznało, że protesty i strajki u nas nasilać. Co ważne, aż 72 proc. Ludzi młodych między 25 i 34 rokiem życia było tego zdania. Z opinią, że tylko za pomocą strajków i protestów można coś w Polsce osiągnąć opowiedziało się 44 proc. Respondentów, ale 52 proc. osób młodych. I jakkolwiek 57 proc. badanych przez CBOS uważa, że skuteczność związków zawodowych jest niska, to 47 proc. sądzi, iż ich działalność pozostaje dla kraju korzystna. Poza tym większość, bo 61proc. uważa, że związki zawodowe mają zbyt mały wpływ na decyzje polityczne.
Przewodniczący KK NSZZ „Solidarność” Piotr Duda w swoim liście do członków związku napisał: „Miarka się przebrała. Jeśli związki zawodowe po raz kolejny dadzą dowód, że są słabe i niezdolne do realizacji interesów swoich członków, to po prostu znikną. Albo zniszczą je politycy i oligarchia finansowa, albo zmarginalizuje je wielki, niekontrolowany bunt społeczny ludzi rozczarowanych nieskutecznością związków”. Dodam, że nie jest to tylko sprawa związków zawodowych. Ludzie „Solidarności” i obywatele RP wspólnie są odpowiedzialni za kondycję naszej demokracji. I żadne lamenty pracodawców czy polityków rządzącej koalicji tego nie zmienią.
Barbara Fedyszak-Radziejowska
Wypowiedz się
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.