Stanisław Michalkiewicz
Zaśmierdziało gazem i zaraz zapachniało prochem. Kiedy okazało się, że na przedmieściach Damaszku ponad tysiąc osób zginęło na skutek zetknięcia z bojowym gazem sarinem, który działa trująco zarówno przez drogi oddechowe, jak i przez skórę, rząd amerykański i brytyjski oskarżyły o użycie sarinu władze syryjskie i zagroziły uderzeniem odwetowym. Ale po doświadczeniach z bronią masowej zagłady, jaką, według „twardych dowodów” amerykańskiej i brytyjskiej razwiedki miał wyprodukować iracki dyktator Saddam Husajn, a której nigdzie nie można było znaleźć, nawet Umiłowani Przywódcy w parlamentach nie ufają już swoim razwiedkom, najwyraźniej wiedząc, że za odpowiednią opłatę zrobią wszystko, czego się od nich zażąda. W takiej sytuacji wiarygodność przekazywanych przez nie informacji, a zwłaszcza tak zwanych „twardych dowodów” jest bardzo ograniczona zwłaszcza, gdy żyją przecież ludzie pamiętający deklarację prezydenta Obamy, według której użycie broni chemicznej przez syryjski reżim stanowiłoby powód do amerykańskiej interwencji w tym kraju.
Ponieważ „bezbronnym cywilom”, którzy w odróżnieniu od cywilów zwyczajnych, nie wdających się w żadne wojny z rządem, wojują z syryjskimi władzami i armią, ostatnio szczęście przestało dopisywać, mogli uchwycić się brzytwy w postaci prowokacji i użyli broni chemicznej przeciwko zwyczajnym cywilom, by następnie oskarżyć o to rząd i w ten sposób ściągnąć interwencję amerykańską. Ciekawe, że tak właśnie przypuszcza Carla del Ponte, szwajcarska prawniczka, występująca jako prokurator przed Międzynarodowym Trybunałem w Hadze sądzącym przestępców wojennych z byłej Jugosławii. Twierdzi ona, że ONZ ma dowody, iż sarin w Syrii zastosowali właśnie tamtejsi „bezbronni cywile”. Dodatkową poszlaką, która by na to wskazywała, jest deklaracja ich rzecznika, który dał wyraz swemu „rozczarowaniu” decyzją prezydenta Obamy o zwróceniu się do Kongresu o zgodę na użycie siły wobec Syrii.
Przekładając to „rozczarowanie” na język ludzki, niepodobna nie dopatrzeć się tam gorzkiego wyrzutu pod adresem amerykańskiego prezydenta, że to niby my ze swej strony zrobiliśmy wszystko co było trzeba, a ty wystawiłeś nas do wiatru. Bo prezydent Obama, kiedy zorientował się, że brytyjski parlament nawet nie czekając na żadne „dowody”, nie zezwolił premierowi Cameronowi na uczestnictwo Wlk. Brytanii w akcji wojskowej przeciwko Syrii, że Niemcy ani myślą włączać się do jakiejkolwiek wojskowej operacji przeciwko temu krajowi, a francuski prezydent Hollande niby chce – ale też czeka na przyzwolenie francuskiego Zgromadzenia Narodowego, natychmiast pohamował wojenny zapał i wziął na wstrzymanie, to znaczy – postanowił zaczekać aż Kongres mu pozwoli. Ale czy mu pozwoli? Tego nie wiadomo, zatem „rozczarowanie” syryjskich „bezbronnych cywilów” jest w tej sytuacji jeszcze bardziej zrozumiałe.
No dobrze – ale skąd właściwie syryjscy „bezbronni cywile” zdobyli broń chemiczną? Po pierwsze mogli zdobyć ją w walce, bo podobno była ona składowana w 20 syryjskich bazach wojskowych, a niektóre z nich zostały przejściowo opanowane przez „bezbronnych cywilów”. Po drugie – mogli zostać w nią wyposażeni przez wspierające ich państwa trzecie, na przykład – bezcenny Izrael, który zapewne broni chemicznej „nie ma” tak samo, jak „nie ma” broni jądrowej. Uprzejmie zakładam, że dla Mosadu, który, jak wiadomo, potrafi „wszystko”, dostarczenie chemicznej amunicji syryjskim „bezbronnym cywilom”, to byłaby bułka z masłem. W końcu premier Izraela Beniamin Netanjahu wielokrotnie deklarował, że jego kraj jest „gotowy na wszystko”. Skoro „na wszystko”, to dlaczego nie na dostarczenie broni chemicznej syryjskim „bezbronnym cywilom”, żeby za ich pośrednictwem zmusić wahającego się prezydenta Obamę do postępowania zgodnego z izraelską racją stanu?
Bo w interesie Izraela niewątpliwie leży jeśli nie całkowite zniszczenie, to w każdym razie – takie osłabienie Syrii, by nie mogła ona mu zagrozić. Podobny cel został już osiągnięty w Egipcie i Libii, które na skutek wspomaganych przez Francję pod kierownictwem prezydenta Sarkozy’ego, który tylko po ojcu uchodzi za węgierskiego arystokratę, za to po matce jest starszym i mądrzejszym – i USA „jaśminowych rewolucji”, zostały wtrącone w stan permanentnego chaosu, graniczącego z wojną domową i w związku z tym przestały stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla bezcennego Izraela. Wcześniej w taki sam stan wtrącony został Irak, więc dlaczego Syria miałaby stanowić wyjątek, zwłaszcza mając dwustronny układ wojskowy ze złowrogim Iranem, który tylekroć się Izraelowi publicznie odgrażał?
Najwyraźniej jednak izraelska strategia podpalania świata cudzymi rękami przestała się już w Europie podobać, kto wie, czy również nie w Ameryce – a to mogłoby oznaczać początek końca pewnej epoki – epoki odcinania kuponów od holokaustu. Warto zwrócić uwagę również na ten aspekt problemu syryjskiego, bo chociaż premier Tusk, widząc powściągliwość Naszej Złotej Pani Anieli, już zapowiedział, że i nasz nieszczęśliwy kraj w operacji przeciwko Syrii udziału nie weźmie, to przecież w ramach operacji obcinania kuponów od holokaustu jest on ważnym celem. Dlatego też pan minister Sikorski, zamiast instruować prezydenta Putina, że jest on odpowiedzialny za używanie broni chemicznej w Syrii, pomyślał wreszcie o naszym nieszczęśliwym kraju, który płaci mu pensję – na razie nie bardzo wiadomo, właściwie za co – i odważył się pokazać bezcennemu Izraelowi gest Kozakiewicza. Jeśli nawet żydowskie loby w MSZ próbowałoby go za to wygryźć z posady, to przecież dłużej klasztora, niż przeora i po wygryzieniu mógłby przyłączyć się do innej watahy, by dorżnąć tę, która go skrzywdziła. Połączyłby w ten sposób piękne z pożytecznym – chyba, że aż taki odważny to on nie jest, czego wykluczyć nie można.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.
Wypowiedz się
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.