Prof. Jerzy Żyżyński
Sprawa zawieszenia tzw. progów ostrożnościowych spowodowała spore zamieszanie w Sejmie i dezorientację wśród wielu rodaków. Warto zatem wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi.
Takiego ma Polska pecha, że co rusz „stoimy nad przepaścią i robimy wielki krok naprzód” – i teraz ta nasza „nowa tradycja” została skutecznie podjęta przez ekipę Donalda Tuska. Tempo wzrostu gospodarki spadło prawie do zera, deficyt wzrósł znacznie powyżej tego, co planowano w ustawie budżetowej, i dług publiczny zbliża się do granicy 55 proc. produktu krajowego brutto (PKB) na tyle niebezpiecznie, że może go przekroczyć. Jest to drugi tzw. próg ostrożnościowy, pierwszy to 50 proc., a trzeci to konstytucyjny próg 60 proc., wprowadzony do Konstytucji przez ekonomicznie słabo wykształconych polityków, którzy chcieli przypodobać się unijnemu tzw. kryterium Maastricht, a nie rozumieli, że ten wymóg nie ma większego sensu, a wprowadzanie go do Konstytucji jest ekonomicznie nadzwyczaj nierozsądne.
Fiskalne hamulce
Wyjaśnijmy kwestię tych progów. Ustawa o finansach publicznych nakłada na rząd opracowujący budżet państwa bardzo konkretne wymagania w sytuacji, gdy te progi zostaną przekroczone. Tak więc, gdy dług przekroczy 50 proc. w relacji do PKB, ale jeszcze nie osiągnął 55 proc., to nie wolno w budżecie uchwalić deficytu w relacji PKB wyższego niż rok wcześniej. I ten właśnie próg postanowiono „zawiesić”. Gorzej, gdy przeskoczy 55 proc. – wtedy trzeba uchwalać budżet zrównoważony, bez deficytu, lub zapewnić zmniejszenie relacji długu do PKB, zawiesić wzrost wynagrodzeń w sferze budżetowej, zmniejszyć waloryzację rent i emerytur, tak by nie była wyższa od tempa wzrostu cen, ograniczyć wydatki. A gdyby doszło do konstytucyjnego progu 60 proc., to trzeba jeszcze dodatkowo programu sanacyjnego mającego doprowadzić do zmniejszenia tej relacji poniżej 60 proc., i zmusić samorządy terytorialne do zrównoważenia ich budżetów.
Wszystkie te działania są stopniowym zaostrzaniem polityki fiskalnej, w żargonie ekonomicznym określamy taką politykę, jako coraz bardziej restrykcyjną. Oznacza ona, że rząd musi ciąć wydatki albo zwiększać podatki, albo w jakiejś proporcji jedno i drugie. Ale w sytuacji kryzysu lub nawet spowolnienia gospodarczego taka polityka to jest zasadnicze nieporozumienie, dlatego te hamulce fiskalne nie mają sensu, wprowadzenie ich do ustawy było błędem.
Problem polega bowiem na tym, że dług się powiększa, a deficyt rośnie powyżej wartości planowanych wtedy, gdy gospodarka jest w kłopocie, zwalnia. To nie jest tak, jak się wydaje laikom i słabo zorientowanym w nauce ekonomii autorom tzw. paktu fiskalnego, że deficyt i dług są przyczyną kryzysu one są skutkami kryzysu, jego symptomem, objawem. Wymuszanie redukcji deficytu i długu to leczenie objawowe, a nie zdarzyło się, by leczenie objawowe wyleczyło z jakiejkolwiek choroby. Trzeba sięgnąć do rzeczywistych przyczyn.
Geneza kłopotów
A przyczyną jest stan gospodarki, do jakiego doprowadziła ta ekipa, ale też ekipy poprzednie, i jaki jest skutkiem nieprofesjonalnie opracowanej i realizowanej transformacji. Państwo może mieć niski deficyt, gdy gospodarka jest silna – to podstawowa prawda: państwo jest bogate bogactwem swych obywateli i przedsiębiorstw tworzących gospodarkę. Wciąż słyszymy o małych i średnich przedsiębiorstwach, zachęca się do zakładania firm, ale siłę gospodarki tworzą duże firmy, małe i średnie są ich otoczeniem, dodatkiem, uzupełnieniem, mogą kooperować, ale nie tworzą zasadniczego trzonu określającego pozycję kraju we Wspólnocie. Tymczasem w Polsce większość wielkich przedsiębiorstw została polikwidowana, przyczyną była błędna polityka gospodarcza lub jej brak, a dołożyło się do tego kierowane przez nadzwyczaj niekompetentne ekipy ministerstwo skarbu – jedynie za kadencji Prawa i Sprawiedliwości próbowało jakoś chronić polski przemysł.
Praktycznie polikwidowano tysiące firm w całym kraju, ale najwięcej na Śląsku, w Warszawie i jej okolicach, w Łodzi, na Wybrzeżu, w Poznaniu i w Wielkopolsce, we Wrocławiu, czyli tam, gdzie było najwięcej zakładów przemysłowych zatrudniających tysiące ludzi. Mapa zniszczeń polskich przedsiębiorstw liczy setki firm i obejmuje prawie cały kraj.
Zauważmy, że w Warszawie nie ma już żadnego dużego przedsiębiorstwa. Podobnie w Łodzi (kto jeszcze pamięta łódzką Fonicę?), w Poznaniu (kto pamięta Polam?), w Toruniu zamknięto Elanę, a w Dzierżoniowie zlikwidowano Zakłady Radiowe (zatrudniały 7 tysięcy osób), we Wrocławiu Elwro, w Elblągu sprzedano bezmyślnie Zamech, produkujący nowoczesną aparaturę, w efekcie doszło do ograniczenia produkcji i zwolnień pracowników.
Na Śląsku polikwidowano liczne zakłady w przemyśle ciężkim, wydobywczym (zamykano kopalnie i te firmy, które je obsługiwały i tworzyły wielką liczbę miejsc pracy). W ostatnich latach wręcz zbrodnią gospodarczą było zlikwidowanie stoczni w Szczecinie – praktycznie nastąpiła likwidacja przemysłu stoczniowego w Polsce, a za tym poszła utrata tysięcy miejsc pracy w zakładach z nim kooperujących.
Chybione decyzje
W tym, co pozostało, rząd bezmyślnie forsuje formy zatrudnienia, które dają najniższe płace i niskie podatki i inne obowiązkowe opłaty- nazywamy to umowami śmieciowymi. W efekcie spadają dochody budżetowe, czyli mniejsze są od planowanych wpływy z podatków dochodowych, ale też i z VAT. Warto przypomnieć, że VAT to podatek od wartości dodanej, a wartość dodana jest odzwierciedlona w płacach pracowników i zyskach firm. Gdy forsuje się systemy niskich płac, a znaczna część zysków odpływa za granicę (oddaje to różnica między produktem krajowym brutto – czyli tym, co wytwarzamy – a produktem narodowym brutto – czyli tym, co dla nas zostaje z tego, co wytworzymy – jest to z górą 70 mld zł, ponad 4 proc. PKB), niska jest też wartość dodana pozostająca w kraju. Jeśli nasze firmy kooperują z gospodarkami naszych zachodnich sąsiadów, mamy u nas jakieś montownie produktów końcowych, to zwykle nam pozostawia się te części procesów technologicznych, w których jest najmniejsza wartość dodana. To oznacza niski poziom dochodów i spadek wpływów z VAT.
Pretensje do ministra Rostowskiego, że źle zaplanował budżet czy że rozpadły mu się finanse publiczne, są nietrafione o tyle, że nie on, a w każdym razie nie tylko szef resortu finansów powinien być adresatem pretensji, bo winnych jest | więcej. Ale nie zmienia to faktu, że jako wicepremier powinien mieć : baczenie na to, co dzieje się ze źródłami jego dochodów, czyli przemysłem i dochodami Polaków. A z tym nie było najlepiej, liczby naciąganych statystyk czyniące z nas rzekomą zieloną wyspę na tle szarzyzny grzęznącej w recesji Europy chyba zaślepiły ministra finansów.
Stan finansów publicznych byłby oczywiście lepszy, gdyby ten rząd zrealizował, a nie odrzucał już w pierwszej fazie procedury sejmowej zalecane przez ekspertów i proponowane przez Prawo i Sprawiedliwość zmiany w podatkach, tak aby zmniejszyć straty. Samo uporządkowanie systemu poprawiłoby dopływ dochodów do budżetu, zmniejszając lukę deficytu. Z tego zrezygnowano, a ponadto akceptuje się różne lobbystyczne naciski prowadzące do dalszego rozchwiania systemu podatkowego. Ten rząd programowo nie chce poprawiać strony dochodowej budżetu.
Co nas zatem czeka w sytuacji, gdy spadły dochody, a ustawa zakazuje podwyższania deficytu po przekroczeniu progu 50 procent?
; Jedno, czego możemy się spodziewać po tym rządzie, to cięć wydatków, a to oczywiście oznaczałoby -cięcia tam, gdzie finansowanie i tak jest za niskie. Perspektywą byłaby dalsza degradacja sfery publicznej, za którą rząd musi odpowiadać. Dlatego zawieszenie tego „progu . dyscyplinującego” miało sens, ale i oczywiście niczego nie rozwiązuje.
Potrzebna jest bowiem racjonalna polityka budowy (odbudowy) potencjału gospodarczego Polski. Ale ) czy ten rząd jest w stanie taką politykę wypracować i realizować?
Zamieszczono w ND
Autor jest postem PiS, profesorem Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego.
Autor jest także członkiem Stowarzyszenia Klub Inteligencji Polskiej
Wypowiedz się
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.