Nadchodzi lawina obywatelska!
Wbrew pozorom, to nie jest ostrzeżenie alpinistyczne, tylko socjologiczna przestroga dla polityków PO, przed nadciągającą katastrofą.
Lawina schodzi z góry, od wierzchołka, a sprowadzić ją może nagle i niespodziewanie nawet najdrobniejszy hałas, który rozdźwięczy na dole.
Dlaczego społeczeństwo polskie uruchamia sekwencję (mamy do czynienia ze swoistym prawem serii) referendów o odwołanie włodarzy największych miast w Polsce, których proweniencja polityczna związana jest z PO? Mieliśmy już Elbląg, teraz Warszawę, za chwilę być może jeszcze inne znaczące miasto. Być może nieświadomie i mimochodem, mówiąc o zupełnie innym okresie, na to pytanie odpowiedział premier Jan Olszewski, który niedawno wspominał w Telewizji Republika przemiany zapoczątkowane 4 czerwca 1989 r.
Olszewski powiedział coś mniej więcej takiego: (…) nie doceniłem Polaków, odkryli oni w tamtejszym systemie dwie luki, trudne do zdiagnozowania Te luki to oczywiście „wycięcie” listy krajowej i przytłaczające, wręcz powalające, poparcie kandydatów ówczesnej opozycji do Senatu, stanowiącego w tamtych czasach archipelag demokracji.
Niemcy mają powiedzenie, że „wszelkie analogie zawodzą”. Jednak ta analogia koresponduje z aktualną sytuacją polityczną w Polsce, i raczej nie zawiedzie. Czy dzisiaj, składając wnioski referendalne w największych miastach o odwołanie ich władz, tudzież w innych sprawach obywatelskich, społeczeństwo nie znalazło luk w obecnie obowiązującym systemie politycznym; kanałów prowadzących do delegitymizacji, również, władzy centralnej?
To ciekawe i paradoksalne, ale PO ma duży problem z inicjatywami obywatelskimi, dlatego, że werbalnie zdefiniowała siebie jako formację obywatelską. W jaki sposób obywatelska partia może zaprotestować przeciwko obywatelskim postawom? W tym segmencie pies jest pogrzebany, ale nie tylko. Na problem można spojrzeć również z innej perspektywy.
Kaczyński wyczuł pismo nosem, popierając wniosek o referendum w Warszawie. Używając wojennej metafory można zaryzykować twierdzenie, że walka o stolicę będzie miała podobne znaczenie, jak w czasie II wojny światowej bitwa stalingradzka, zaś senackie wybory uzupełniające na Podkarpaciu (gdzie PO rzuciła na pierwszy ogień PSL), staną się mniej więcej tym samym, co bitwa na łuku kurskim.
Obydwie batalie mają ogromne znaczenie taktyczne. Ich przegranie będzie tak naprawdę oznaczało dla Donalda Tuska koniec. Już nawet sama utrata stolicy nastręczy pytania o dymisję z funkcji premiera albo przynajmniej rezygnację z liderowania Platformie. W praktyce jedno z drugim się łączy.
O to toczy się gra. Nie o odwołanie nieudolnej prezydent Warszawy na rok przed kalendarzowymi wyborami samorządowymi (uwierzyć w taką motywację może jedynie ktoś bardzo naiwny), lecz o zdetronizowanie rządów Tuska. To są właśnie owe luki w systemie, kanały prowadzące do delegitymizacji władzy centralnej, poprzez uderzenie w prestiżowe przyczółki samorządowe, bastiony dominacji PO. Wygrać z Platformą w Warszawie, to zwyciężyć w jaskini lwa; to coś przypominającego pokonanie wielkiej Brazylii na Maracanie w Rio de Janeiro.
Celowo uwypuklam aspekt analityczny. W polskim systemie politycznym istnieje asymetria pomiędzy porządkiem postulowanym a realnym; pomiędzy tym co powinno być a tym co jest. Formalnie samorząd został zdecentralizowany, jednak faktycznie scentralizowany, stał się łupem partii politycznych – jest upolityczniony i upartyjniony. Nawet ordynacja w wyborach samorządowych ustanawia typowo partyjne reguły gry. Ta asymetria instytucjonalna, niespójność porządków de iure i de facto, paradoksalnie prowadzi do symetrii politycznej; w punkcie władzy samorządowej, mogą znajdować się również prestiże oraz interesy władzy centralnej. Stąd atak na prestiżowe przyczółki samorządowe, jest jednocześnie wyrwą w stabilności rządu ogólnokrajowego, i może niechybnie prowadzić do delegitymizacji władzy centralnej.
W Warszawie rozegra się wielki bój o przyszłość całej Polski. Tu leży klucz do przyśpieszonych wyborów parlamentarnych. Procesy polityczne mają czasami gwałtowny i dynamiczny charakter. Ta lawina, staczając się po skałach, zmiecie wszystko co napotka na swej drodze. W roku 1989 runął nawet mur berliński. Na to wszystko nałożą się jesienne protesty i blokady „Solidarności”. Sytuacja pracuje na rzecz inicjatorów referendum. Sytuacja w całej Polsce, nie tylko w Warszawie. Mają oni do rozważenia dwie przeciwstawne taktyki; mogą pójść na dwa różne warianty.
Zajść Hannę Gronkiewicz-Waltz po cichu. Mobilizować jedynie swoich wyborców. Czyli mówiąc jeżykiem dr Norberta Maliszewskiego – znanego politologa, specjalistę od marketingu politycznego – skradać się niczym głodny krokodyl do swojej ofiary. Jeżeli PO będzie grała na obniżenie frekwencji, inicjatorzy referendum mogą przyjąć przeciwnika na własnej połowie boiska, i podjąć tę grę.
Ale wtedy wyprowadzane kontrataki będą dla Platformy zabójcze. Sam elektorat PiS to dzisiaj w Warszawie ok 300 tys. wyborców. A reszta partii? Ruch Palikota, potencjalni wyborcy Europy +, Kongres Nowej Prawicy, Polska Jest Najważniejsza, Solidarna Polska, etc. Nie wierzę aby z tego nie uzbierało się 100 tys. brakujących głosów, bo sympatycy PiS pójdą do urn na pewno. Wystarczy zmobilizować swoich. Zresztą oni już są zmobilizowani. Sondaże wskazują na taki właśnie scenariusz.
Ale do rozważenia jest jeszcze inny wariant (ofensywny). Przekształcić warszawskie referendum w plebiscyt nad całokształtem rządów PO w Polsce; przeformatować treść referendum z lokalnej problematyki odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz na poziom globalny, czyli usunięcie z funkcji premiera Donalda Tuska. Gdybym był na miejscu inicjatorów referendum, tak bym właśnie zrobił – rozszerzył zakres poznawczy kwestii postawionej w referendum, uruchomił debatę publiczną. Dzisiaj PO nie ma mocnych kart. Ludzie mają już dość tego dziadostwa: cygar, ekskluzywnych garniturów, panienek tańczących w nocnych klubach.
Tego już za wiele! Miarka się przebrała!
Inicjatorzy referendum mogą iść dwoma drogami: ofensywną (proaktywną) i defensywną. W obydwu przypadkach zachowują szanse na zwycięstwo. Jednak wariant ofensywny, w jeszcze większym stopniu zdelegitymizuje władzę Donalda Tuska. Ubocznym efektem tego procesu będzie ferment w PO oraz rozmaite polityczne rokosze. Z kolei Platformie pozostał jedynie wariant ofensywny. Sięgnięcie po destrukcję i nawoływanie wyborców do zbojkotowania referendum, doprowadzi do politycznej katastrofy. Partia odwołująca się do wartości obywatelskich nie może tego robić. Nie wypada.
Oczywiście można forsować narrację głoszącą, że nie pójście do urn jest również formą głosowania (synonimem głosowania). Socjotechnicznie jest to do przeprowadzenia. Ale nawet jeżeli uda się uruchomić taki algorytm wyborczy, to nic to nie da. Przeciwników Hanny Gronkiewicz-Waltz jest zbyt dużo. W pojedynku na nogi zwyciężą oponenci obecnej prezydent Warszawy. Oni nie muszą mieć faktycznej przewagi w mieście, wystarczy że osiągną próg. Nawet jeżeli w domach pozostanie przytłaczająca większość wyborców, Hanna Gronkiewicz-Waltz może popłynąć. Gra na niską frekwencję nic nie da; ten numer w Warszawie nie przejdzie
Jednak w formule taktyk defensywnych jest pewien ruch, który mógłby ocalić PO przed totalną klęska, a przynajmniej, zamortyzować ewentualną porażkę, i w ten sposób uchronić rząd Tuska przed procesami delegitymizacji władzy. Gdyby Hanna Gronkiewicz-Waltz sama złożyła rezygnację, wówczas przegrana Platformy nie byłaby tak oczywista.
Referendum stałoby się bezprzedmiotowe, zaś następne wybory byłyby sprawą otwartą. PO pozostałaby w grze, ze sporymi szansami na zwycięstwo. Przecież tymczasowy komisarz którego Tusk przysłałby do Warszawy, przy okazji robiłby również sobie kampanię. Zaś sama Hanna Gronkiewicz-Waltz zyskała szansę na wyjście z całej sytuacji z twarzą, a przede wszystkim, forsowanie korzystnej dla PO narracji: bruździliście, kopaliście pode mną dołki, a więc odeszłam; zachowałam się honorowo. Pomysł jest szatański, ale w polityce czasami warto grać niekonwencjonalnie.
Z drugiej strony, w formule taktyk ofensywnych, paradoksalnie to co jest atutem inicjatorów referendum, może być również szansą dla PO. Zagrać na masową mobilizację wyborców, i jeszcze, dodatkowo, dołączyć do tego kontekst PiS-u. Zorientować się na PiS. Postraszyć warszawiaków Jarosławem Kaczyńskim .Trudno powiedzieć czy to jeszcze działa. Ale na pewno w tej formule PO posiada większe szanse na wygraną; co najmniej na honorową porażkę; albo zwycięską (w późniejszych konsekwencjach) porażkę, co też nie jest do końca wykluczone – Warszawa może stać się Stalingradem i dla jednych, i dla drugich.
Mieszkańcy Warszawy to ludzie względnie liberalni, dobrze sytuowani, a więc przy masowej mobilizacji, powinni przejawiać większą skłonność do głosowania na PO. Chociaż z drugiej strony, w tym charakteryzowaniu poszczególnych elektoratów jest dużo stereotypów, schematów, i uproszczeń. Dlatego trzeba być ostrożnym w opisie wyborców. Czasami pozory mylą. Wydaje się, że w wersji defensywnej PO nie ma szans; przyjmując zaś taktykę ofensywną, nie stoi na straconej pozycji, aczkolwiek zadanie które ma do wykonania jest arcytrudne. Jednak stare piłkarskie porzekadło mówi (a Donald Tusk jest przecież z zawodu piłkarzem), że „najlepszą obroną jest atak”.
Już wiele lat temu przewidywałem, że będzie taka sytuacja polityczna jak dziś. O prawie lawiny pisałem ponad rok temu na łamach Gazety Finansowej.
Napisane przez: Roman Mańka
Wypowiedz się
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.