Komorowski zbojkotował wybory?

Wyobraźmy sobie księdza, który dziatwę namawia do odmawiania paciorków, a sam tego nie czyni. Gdyby taka wiadomość dotarła do parafian, wówczas biskupi z pewnością uwolniłby takiego pasterza od jego owieczek. Zapewne byłby to gest rozsądku i sprawiedliwości. W państwie świeckim takie myślenie jest obce.

Kilka dni temu mimo wyraźnych akcentów wzywających do rozsądku i umiaru, hucznie, rzec by można z tryumfalnym zadęciem obchodzono kolejna rocznicę wyborów z 4 czerwca 1989 roku. Wielki ślad swojej obecności w mediach usiłował pozostawić prezydent Komorowski. Mogłoby się wydawać, że swoim osobistym udziałem w wyborach w tamtym dniu usiłował rodakom, przypomnieć znaczenie tej daty.

Niestety słoma z butów wyszła i okazało się, że nasz pan prezydent zbojkotował wówczas ze swoją małżonką tamte wybory. Było to oczywiście jego prawo, wybory były wolne, ale po co tyle hałasu i przekonywanie / zwłaszcza młodzieży/ Polaków o wiekopomnym znaczeniu tamtych wyborów.

Słusznie więc przypomina się panu prezydentowi jego dwulicowość. Jestem przekonany, że jako młody człowiek regularnie wrzucał kartki do urn wyborczych i akceptował wybory bez skreśleń. Poniższy komentarz celnie oddaje rozterki duchowe głowy państwa.

WSTYDLIWY SEKRET PREZYDENTA.

Bronisławowi Komorowskiemu trudno pogodzić się z tym, że 4 czerwca 1989 r. zbojkotował wybory

Współczuję Bronisławowi Komo­rowskiemu, musi w tych dniach przeżywać prawdziwe katusze. Już na długo przed 4 czerwca prezydent namawiał Polaków do świętowania rocznicy wyborów z 1989 r. jako zwycięstwa nad komunizmem, triumfu demokracji. To miało być radosne święto, przedmiot dumy Polaków. A tymczasem wyszło na jaw, że sam Bronisław Komorow­ski nie pofatygował się 4 czerwca 1989 r. do urny, co więcej – do tego karygodnego bojkotu namówił też żonę. Taka jest relacja pani Anny Komorowskiej, bo jej mał­żonek plątał się w zeznaniach. Mówił najpierw, że nie pamięta, czy głosował. Potem stwierdził, że jednak nie głosował, ale bardzo tego żałuje. I stąd bierze się to cierpienie głowy państwa. Komo­rowski pluje sobie w brodę, jaką to głupotę wtedy zrobił! Gdyby poszedł wtedy do lokalu wyborczego (daleko nie było), miałby teraz spokój i mógłby z czystym sumieniem glo­ryfikować 4 czerwca.

Wyobraźmy sobie księdza, który dziatwę namawia do odmawiania paciorków, a sam tego nie czyni. Gdyby taka wiadomość dotarła do parafian, wówczas biskupi z pewnością uwolniłby takiego pasterza od jego owieczek. Zapewne byłby to gest rozsądku i sprawiedliwości. W państwie świeckim takie myślenie jest obce.

Kilka dni temu mimo wyraźnych akcentów wzywających do rozsądku i umiaru, hucznie, rzec by można z tryumfalnym zadęciem obchodzono kolejna rocznicę wyborów z 4 czerwca 1989 roku. Wielki ślad swojej obecności w mediach usiłował pozostawić prezydent Komorowski. Mogłoby się wydawać, że swoim osobistym udziałem w wyborach w tamtym dniu usiłował rodakom, przypomnieć znaczenie tej daty.

Niestety słoma z butów wyszła i okazało się, że nasz pan prezydent zbojkotował wówczas ze swoją małżonką tamte wybory. Było to oczywiście jego prawo, wybory były wolne, ale po co tyle hałasu i przekonywanie / zwłaszcza młodzieży/ Polaków o wiekopomnym znaczeniu tamtych wyborów.

Słusznie więc przypomina się panu prezydentowi jego dwulicowość. Jestem przekonany, że jako młody człowiek regularnie wrzucał kartki do urn wyborczych i akceptował wybory bez skreśleń. Poniższy komentarz celnie oddaje rozterki duchowe głowy państwa.

Prezydent oczywiście i tak to robi, ale jego propagandowe gad­ki brzmią mało atrakcyjnie i wy­glądają na bajdurzenie nadgorli­wego neofity, apologety 4 czerwca. Tak było podczas lekcji historii w I Liceum Ogólnokształcącym w Kościanie, gdzie przekonywał młodzież, że wybory 4 czerwca 1989 r. były zwycięskie nie tylko dla obozu solidarnościowego, ale „było to zwycięstwo całej Polski”. Tylko że Polacy na tamte wybory patrzą przez pryzmat tego, co się stało z Polską później, i dla więk­szości z nas 4 czerwca ’89 nie jest dniem tryumfu, tylko fak­tycznego zwycięstwa komunistów i elit solidarnościowych, które zawarły z nimi układ.

Ale dla Bronisława Komorow­skiego, który szybko przeszedł drogę od przeciwnika Okrągłego Stołu i kontraktu wyborczego z komunistami do apologety ’89 roku, cały czas ogromną zadrą

jest fakt, że wtedy nie wyczuł wiatru historii. Niby salon uznał go za swojego, obdarzył zaufa­niem, wydatnie pomógł w zdoby­ciu prezydentury, ale Komorowski czuje się jak jakiś niedopracowany wzór demokraty. Szkoda, że spisy wyborców z zaznaczonymi na­zwiskami osób, które 4 czerwca 1989 r. odebrały karty do głoso­wania, już dawno poszły na prze­miał. Można by taką jedną listę wyjąć z archiwum, szybko dostawić podpisy przy rubrykach „Broni­sław Komorowski” i „Anna Ko­morowska” i pokazać z radością

prezydentowi: Bronek, widzisz, jednak głosowałeś!

Zresztą takie formularze można i teraz odtworzyć, nie jest to trud­ne. Współpracowników pana pre­zydenta namawiałbym do doko­nania takiego historycznego, drob­niutkiego fałszerstwa. Pomóżcie chłopu, niech się dalej nie mor­duje. Na wyniki wyborów ’89 roku już to i tak nie wpłynie, ale ile ra­dości przysporzy naszemu „dro­giemu Bronisławowi”. W końcu nie takie cuda przy urnach w Pol­sce odstawiano.

Krzysztof Losz

Wypowiedz się