BEATA OBERTYŃSKA CZ. VII
ALEKSANDER SZUMAŃSKI
Z POŁUDNIA ZNÓW NA PÓŁNOC
Nazajutrz wcześnie rano każą się nam ładować. Na kładkę szerokości pół metra rusza ława zdeterminowanych, obładowanych, złych, bezwzględnych ludzi. Pchają się kufry, kołyski, tłumoki z pościelą, rozkrzyczane w niebogłosy dzieci, starzy, chorzy, kaleki. Od razu dwoje spada w wodę. Nic to nikogo nie obchodzi. Na szczęście woda przy brzegu płytka. Kiedy dopycham się wreszcie ja, moje worki i mój siennik, barża jest już szczelnie wysłana ludźmi. Dopiero z bliska widać ile się nas tu mieści. Barża jest duża o czterech otwartych, oddzielnych lukach. Do każdej z nich schodzi się po drabinie stromych stopni. Schodzi się – o ile naturalnie można zejść! Dno luków jest tak zapchane, że nie ma gdzie nogi postawić, nie mówiąc już o dwóch! Każdy patrzy na ciebie, jak na ciężkiego wroga i – może trudno się dziwić. Kto by lubił, aby po nim deptały czyjeś szmatławe, obce nogi. Dzikie warunki w jakie nas pchnięto, stanowczo psuje charakter.
Noce są zimne i coraz zimniejsze. Płyniemy przecież wprost na północ. Czarny zarys wieży nad nami pruje się przez gwiazdy ogromne, mleczno-białe, które, choć jedziemy z prądem szybko i nieustannie, są nieustannie w tym samym miejscu nad nami. Ranki bywają mgliste i mokre. Koc i rzeczy w których śpimy robią się od rana ciężkie od wilgoci i tylko w załamaniach mają swój normalny kolor. Grzbiety fałdów są siwe od rosy. Za to w dzień upał i takie słońce, że aż wszy oczy mrużą!
Z chlebem krucho. Wydano go nam w Farabie na całą drogę, cały zapas zamknięto w luku pod kuchenką. Nie wiem czemu połowa chleba tam zamokła. Ludzie się burzą i awanturują. Chudy wąsaty pan w cywilnej czapeczce, do którego się mówi „kapitanie” – jest komendantem całego transportu. Jedni uważają go za niedojdę, drudzy za – nieuczciwego niedojdę w dodatku.
Krzyczą, że sam je suchy chleb, a ludziom daje mokry. Nie mam pojęcia jaki chleb w istocie jada, to tylko wiem, że my dostajemy taki, który stał się rozmiękłą, zardzewiałą gąbką. Luk w którym go przechowywano, musiał mieć widocznie żelazne dno. Na szczęście mamy jeszcze trochę tego chleba, który pan Szczepan zdobył w Farabie i parę cebul. Kipiatku nie dostajemy żadnego. Z kuchenki korzysta tylko obsługa barży i sprzedaje nam po 20 kopiejek garnuszek lekko podgrzanej wody. Ostrzegają nas, że to na żołądek najgorsze i że lepiej – jeśli kto musi – pić surową.
Jest pierwszy listopada. I przeleżałam tak wtedy trzy dni i trzy noce we mgle nałażącej tu do nas od rzeki w wilgoci, w rosie, pod gołym niebem na piasku. Pokazało się, że nas umyślnie unieszkodliwiono na tej wyspie, żebyśmy jak zgłodniała szarańcza nie runęli na okoliczne kołchozy i osiedla.
Raz na dzień dowożą nam z Hadżilli chleb stateczkiem, ileś tam gramów na osobę. Tyle może co po tiurmach, a może jeszcze mniej. Ognia nie ma jak rozłożyć, bo nawet trzcina tu nie rośnie. Piasek jest tak mokry, że leżąc przy nim tuż twarzą, widzę dokładnie jak bieleje wokół przeczłapujących mimo mnie stóp. Tak samo umie bieleć pod naciskiem kroków piasek zaraz po odpływie. Ma się wrażenie, że stopa rzuca wokół siebie białawe światło. Obserwuję to z bliska całymi godzinami i… staram się nie myśleć o tych, którzy muszą spać wprost na tej mokrej ziemi. Osobiście mogę mówić o szczęściu, bo prócz grypy mam jeszcze siennik! Inni – jeśli chcą się nakryć płaszczem przed rosa i mgłą , muszą od spodu namakać wilgocią. Mało kto ma co podścielić pod siebie. Toteż ludzie są coraz bardziej zrozpaczeni, zdeterminowani – i co za tym idzie mają coraz mniej względów na drugiego. Ponieważ leżą bez ruchu z głową nakrytą kocem, biorą mnie czasem za bezpański tobół, trącają, kopią, przełażą przeze mnie jak przez rzecz. Najgorzej jednak w nocy, kiedy nikt na krok niczego przed sobą nie widzi.
Parę razy zbudziło mnie niedwuznaczne bełkotanie piasku tuz przy głowie. Ktoś się po nocy załatwiał bądź gdzie, przed siebie, jak popadło. Walczę więc z sennością i gorączką, ostrzegam zbliżające się kroki, że tu ktoś leży, żeby szły dalej i boję się zasnąć głębiej. Nie można wiedzieć, co człowieka zbudzić gotowe! Zaczyna mi się z tego męczącego czuwania we łbie mącić. Nie wiem czy myślę, czy śpię. Wydaje mi się, że cały świat roi się od chodzących na dwóch nogach, zbyt pełno nalanych czajników, że nacierają na mnie z wszystkich stron, że muszę uciekać, bronić się… chować. Nad ranem dopiero usypiam.
Trzy doby takie. Przyjechaliśmy tu na Wszystkich Świętych, a teraz jest już czwarty. Datę tę dobrze pamiętam. Niespodzianie poznaję bowiem wśród rozsypanych na łasze grup idącą przed siebie jak we śnie – Marysię! Skądże Marysia? Przecie zostawiłam je obie z Heleną w Koźwie! Zwiduje mi się chyba. Wygląda istotnie jak stwór. Zostały z niej tylko oczy. Trudno mówić o radości powitania w tych warunkach. Przyklęka przy moim sienniku, bo z głodu nie ma siły stać. Dowiaduję się, że przyjechały tu teraz po nas, następnym transportem i że je wysypano tak samo jak nas, tyle, że po drugiej stronie łachy, naprzeciw Nukusa. Są tak wygłodniałe, że ledwo żyją. Od dziewięciu dni dostawały tylko po kawałku chleba, po kromeczce grubości małego palca i nic ponadto! Helena została przy rzeczach, a Marysia wybrała się szukać znajomych, usłyszawszy, że po drugiej stronie wyspy są nasi. Może uda się jej dostać od kogoś kawałek chleba. Niestety nie mogę jej poratować. Mój chleb wymańciła ode mnie przed chwilą Staszka, przemytnica z Katowic, która pierwsza z tamtej nowej grupy ruszyła na poszukiwania. Nie wiedziałam, że przyjdzie po niej Marysia i dałam co było w worku. Trudno… Musi iść dalej. Może ktoś inny ma i da… Strasznie mi przykro, ale wiem, że musi iść. Tam Helena czeka jej powrotu, nie może się ruszyć od rzeczy i pewnie jej także słabo z głodu.
I poszła… Wyglądałam jej potem daremnie do wieczora. Może nie mogła mnie odszukać wśród rozłożonych tu, mrowiących się grup, a może zdobywszy chleb śpieszyła do Heleny.
W połowie listopada o pochmurnym wietrznym zmroku ładują nas na otwartą lorę. Kołchoz, na który jedziemy nazywa się „Nowyj Mir” i jest pono najlepszym, najbogatszym w okolicy. Uprawiają tam cukrowe buraki, bawełnę, a przede wszystkim ryż. Kołchoz jest pod zarządem Koreańczyków, którzy z tych, czy innych powodów przesiedleni ze swej ryżowej ojczyzny, zaczepili się tu. Ponieważ jest to właśnie pora młócenia ryżu, rąk im potrzeba gwałtownie i obiecują dobry wikt i dobre locum, byle zdobyć robotnika. „Nowyj Mir” oddalony jest od Hadżilli o 25 km. Pognano tam już piechotą wiele partii naszych mężczyzn, między innymi p. Szczepana i Wasylenkę. Teraz jedziemy tam my. Nas pięć, p. Jarek i starsza, siwa pani Żytowa z dwoma siostrzeńcami. Na aucie moc pak i worków, a między nimi my, powtykani na siłę jak kto siadł i czego się uczepił.
Jak to się krótko da napisać! Całodzienna robota w polu… Wytrzymać jednak taki dzień nawet mężczyznom nie było łatwo! W nieustannym, lodowatym, a jak płomień palącym wichrze – w wichrze zapierającym dech i miotącym plewy w oczy, w usta, w rękawy i za kołnierz – taszczyli od maszyny wory tak pełne, że ciężar wpół ich dosłownie łamał. I nic – tylko tak cały dzień, te wory, wory, wory… Wracali o zupełnej nocy zziajani, zakurzeni, obsypani plewą, znów do stołówki na kapuścianą wodę i taką samą kromkę chleba. Jeżeli ktoś nie odrobił swego, brygadier nie mówił mu nic, tylko nie dawał kartki na śniadanie. Mają nas w ręce i wiedzą o tym. O tym tylko zdają się nie wiedzieć, że głód i rozpacz na niejedno znajdują sposoby!
Na grupę naszą, złożoną z dziewięciu osób – w tym sześć kobiet i trzech mężczyzn – dostaliśmy w jednym z tych domków wspólną izbę.
Opał musimy zdobywać sobie wszyscy sami. Po robocie brygadiery rozpełzają się po polach, łamią trzciny, bodiaki i kukurydziane badyle. Innego opału ani na lekarstwo! Ścionki, ani komórki nie ma przy domkach żadnej, toteż całe nazbierane śmiecie wali się w kąt przy piecu i zużywa w miarę potrzeby. Na dobrą sprawę palić należałoby tu bez przerwy, bo zimno dogryza nam zjadliwie. W oknach brak kilku szyb i szpara pod drzwiami na dwa palce. Wiatr wymiata nią z izby całe ciepło. Cóż – kiedy rzecz jest skomplikowana nie tylko ze względu na brak opału. Ów czarny na stałe w palenisko wmurowany satil musi być oczywiście pełny wody, kiedy się pod nim rozkłada ogień. Póki woda nie kipi – wszystko jeszcze w porządku. Gdy tylko zaczyna wrzeć zwały mokrej pary buchają bezkarnie w powietrze i cała izba zmienia się w jedną parnię. Popielaty, lepki obłok zasłania wszystko i wszystkich. Na krok przed sobą nie dojrzysz nikogo. Mętnie rozpylone światło przeciera się ledwie od strony okna, ściany zaczynają płynąć, szyby płakać, ubranie na nas wilgnie, głosy staja się głuche i matowe jak w pralni. Czujesz po prostu, że ci kości rdzewieją! Przypiecek nasz za to rozgrzewa się tak, że kiedy podgiąć róg maty – ręki do gliny przyłożyć niepodobna. Raz o mały włos nie było z tego pożaru. Pościel pani Żytowej zaczęła się ukradkiem tlić pod nią. Dopiero niewątpliwy smród palonego pierza ostrzegł nas, że coś się święci… Gnieździmy się wszyscy na przypiecku, na którym ja rozesłałam mój siennik, a pani Żytowa – swoje cudem z zesłania dowiezione tu pierzyny. Od góry dławieni parą, od spodu zaś przypiekani żywcem, ciśniemy się tak pokotem na tej macie.
Ani Marysia, ani ja nie chodzimy do roboty, Zresztą i tak żadna z nas nie podołałaby normie, więc kapuściana lura i tak by nas minęła. Marysia nabawiła się na barży jakiejś biedy w nodze. Póki siedzi na ciepłym przypiecku, jeszcze jej znośnie, w nocy jednak, gdy po wystygłej izbie hulać zaczyna wiatr, a nawilgłe ubranie i koc stają się na nas zimnym okładem – biedactwo aż wije się z bólu. Szarpiący, przenikliwy ból drze jej nogę, od biodra pod stopę. Czasem do rana nie może zmrużyć oka. Ja dla
odmiany mam coś z nerkami….
c.d.n. cz. VIII „Barże śmierci”
Aleksander Szumański
Od Redakcji:
Wspomnienia Beaty Obertyńskiej, łączą się tematycznie ze wspomnieniami innych Polaków, z więzień, łagrów i zsyłek w ZSRR. Wspomnienia te mają szczególny charakter i wydźwięk. Są to relacje ludzi, którym wojna kojarzy się z pobytem w więzieniach i obozach sowieckich, z osiedleniem na Syberii, lub na południu Związku Sowieckiego.
Wspomnienia Beaty Obertyńskiej (pseudonim Marta Rudzka) mają szczególny charakter. Urodzona 18 lipca 1898 r. w Storożce koło Skolego, polska poetka i pisarka, córka polskiej poetki dwudziestolecia międzywojennego Maryli Wolskiej zapisała się w historii literatury polskiej podobnie jak jej matka.
Czytając te wspomnienia, dramatyczne przecież przeżycia, obarczone osobistą traumą autorki, nie sposób nie wydobyć jednak z tego opisu piękna literackiego. Dramat i poezja, smutek, rozpacz, niepewność jutra, cierpienia, a równocześnie tęskna liryka, literacka mowa porównań i przenośni, pełnia barwy, dźwięku, słowotwórstwa i piękny zapis opisywanego dramatu, nie tylko osobistego. Z tych wierszy wydobywa się również natura autorki i jej sławnej matki.
Zważywszy iż matka Maryli Wolskiej, Wanda, z domu Monne’ była narzeczoną Artura Grottgera, a Maryla (matka) i Beata (córka) poetki i pisarki, cały ten artystyczny krąg wpisał się trwale w polski pejzaż sztuk pięknych – malarstwa, wykwintnej prozy i poezji, nie omijając sztuk wszelkich.
W tym miejscu należy przypomnieć, iż:
Maryla Wolska zalicza się do poetek młodopolskich, natomiast Beata Obertyńska tworzyła w epoce grupy poetyckiej Skamandra założonej w roku 1918 przez Juliana Tuwima, Antoniego Słonimskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Kazimierza Wierzyńskiego oraz Jana Lechonia. Wzorem dla skamandrytów była przede wszystkim twórczość Leopolda Staffa.
Beata Obertyńska inspirowana twórczo epoką Skamandra nie została jednak członkiem tej grupy poetyckiej.
Przypomnijmy fragmenty poezji miłosnej Beaty Obertyńskiej i Maryli Wolskiej:
Odjazd
Beata Obertyńska
I już już po wszystkim… Po słońcu, po lecie…
W ogródku kolejowym gdzie kwiaty też gasną,
Niski cień pachnie ziemią i późną lewkonią…
Jeszcze wczoraj w zmroku ciepło było przecie.
Jeszcze dzisiaj w południe słońce ciepłą dłonią
Gładziło nasze głowy… teraz chłód już… Szkoda.
Milczmy lepiej. Mam serce ściśnięte tak ciasno,
Jak kwiaty w pożegnalnym, zmęczonym bukiecie,
Który mi potem oknem do przedziału podasz…
Szczęście
Maryla Wolska
Obiecało się dziewczynie
W pięciolistnym bzie kwitnące,
W czterolistnej koniczynie,
Nad rosami srebrnej łące…
Letnim rankiem przyszło do niej,
Błyskiem słońca przyszło w swaty,
Na miodowej zboża woni,
Przez lny sine i bławaty…
Bez żegnania pierzchło potem,
Jak ta mgła, co łąką płynie,
Przez ścierniska wiejąc lotem
Na jesiennej pajęczynie!…
Najnowsze komentarze