BEATA OBERTYŃSKA CZ. VI
ALEKSANDER SZUMAŃSKI
NA TAK ZWANEJ WOLNOŚCI
Pewnego wieczoru, po jakimś dłuższym postoju przy brzegu, postoju, który miał być ostatni przed końcem naszej wodnej drogi – przyszła do mnie skiperka, prosząc na pożegnalny poczęstunek. Niepodobna było odmówić. Zastaję kajutkę pełną dymu i gorąca. Dzieci śpią na rozesłanym łóżku. Jest Radziszewska, jest krajan, oni dwoje i ja. Prócz nas nasze ogromne cienie na ścianach i suficie. Na stole leży świeżo z brzegu przywieziony chleb i papierosy, a obok naftowej lampki trzy filiżanki i dwa blaszane kubki. Nad wszystkim zaś góruje wysmukła flaszka z winem. Skiper ma twarz czerwoną i lśniącą od potu. Widać, że obaj są już dobrze pod gazem. Ta flaszka na stole to zdaje się ostatnia z przywiezionych dziś z brzegu. Nawet skiperka ma wiśniowe wypieki i czarne jej, głęboko zapadłe oczy skrzą się nie swoim podnieceniem. Jedna tylko Radziszewska jest taka sama, jak zawsze.
Pod koniec września w południe jesteśmy wreszcie u kresu naszej wolnej drogi. Znam już ten brzeg i to rozmlaskane deskami bagno i te gliniaste wąwozy, którymi szara ława wlecze się oto ku obozowi. Mijamy łączkę, na której trzy miesiące temu paliło nas tak bezkarnie czerwcowe słońce. Tym razem obóz otwiera przed nami kolczaste ramiona bramy. Nie ma już żadnego sprawdzania, ani liczenia nas przy wejściu.
Dają nam kilka dużych osobnych namiotów, w których zajmujemy z Radziszewską kawałek dolnych nar tuż pod płócienną ścianą. Nad nami i koło nas gniotą się mężczyźni. Dostajemy tu pierwszy raz po dziesięciu dniach gorącą strawę. Chochlę wody z krupami i łyżkę grysiku. Pieniądze i prowiant na dalszą drogę mamy pobierać w biurze, zaraz po kąpieli. Bania jest tylko jedna, więc najpierw idziemy my dwie. Cóż to za komfort! Tylko dwie! Gospodaruje tu siwe jak gołąb, bose dziadzisko, o rozwianej na płóciennej koszuli srebrzystej brodzie, dziad jak z bajki, uśmiechnięty poczciwie przeraźliwie błękitnymi oczami. Oczywiście zakluczony. Wie skądeś, że idziemy na wolu. Jest tym wyraźnie wzruszony. Coś fawrze w brodę, cos opowiada i tłumaczy, ale wszystko bezzębnie i bełkotliwie. Niewiele rozumiem, oprócz tego, że nam rad. W dowód zaufania nie wydziela nam, jak zwykle w bani mydła, tylko zostawia całą paczkę, pełną lepkich, przyciętych na miarę kostek. Mamy sobie wziąć ile nam trzeba. Radziszewska bierze rzecz dosłownie i robi zapas do końca życia.
W nocy budzi mnie przejmujące zimno i wicher oddymający płócienną klapę okna. Przeskok temperatury jest tak nagły, że musi mieć jakąś głębszą przyczynę. Dźwigam się na łokciu. Oczywiście! Z otworu namiotu kurzy mi w twarz mokry, ciężki śnieg, którego już na mnie pełno. Wesoło! Ciemność nocy za namiotem jest sypka i ziarnista od falami nadchodzącego szelestu, bijących z wiatrem o płótna, płatków. Słyszę, że i Radziszewska nie śpi. – Śnieg – powiadam. – Szlag by go trafił. Śnieg – oddzwania mi zębami spod płaszcza. Ma rację! Szlag by go trafił! Ten śnieg, to istna klęska! Jakże to, wszystko jutro pójdzie do kolei? W tych szmatach, dziurach, półbose? Ten głupi chudziak bez fufajki i całe mrowie bezbronnych wobec zimna łachmaniarzy?
Przypis:
Przypomnę :
po agresji ZSRR na Polskę , w czasie okupacji sowieckiej Lwowa, w lipcu 1940 roku Beata Obertyńska została aresztowana przez NKWD i osadzona w areszcie w osławionych lwowskich Brygidkach, następnie więziona kolejno w Kijowie, Odessie, Charkowie, Starobielsku, wreszcie zesłana do łagru Loch-Workuta.
Beata Obertyńska ceniła twórczość Władysława Broniewskiego, dla niej też napisał „ Mistrzyni życia Historio” i co ciekawe, utwór powstał we Lwowie …, po aresztowaniu poety przez NKWD, osadzeniu i późniejszym jego wyjściu z więzienia na „Zamarstynowie”. Broniewski nie wręczył tego utworu Obertyńskiej, ale przekazał taką wiadomość Jalu Kurkowi we Lwowie. Myślę, iż utwór powstał po aresztowaniu przez NKWD Beaty Obertyńskiej.
Za co Broniewski siedział na „Zamarstynowie”, zresztą nie długo?
Otóż Związek Patriotów Polskich pod kierownictwem Wandy Wasilewskiej na polecenie Stalina założył we Lwowie bolszewickie pismo „Nowe Widnokręgi” z dodatkiem literackim. Pismo na modłę indoktrynacji sowieckiej stanowiło jeszcze dodatkowo jaczejkę bolszewicką zajmującą się aresztowaniami i przesłuchiwaniami przez NKWD. W redakcji pisma „pracowała” m.in. „Krwawa Luna” (Julia Brystygierowa) pułkownik NKWD, żona syjonisty, wroga Polski, Natana Brystygiera specjalizująca się w przesłuchiwaniu mężczyzn. W czasie przesłuchania to krwawe monstrum wkładało nieszczęśnikowi genitalia do szuflady gwałtownie ją zatrzaskując.
W „Nowych Widnokręgach” m.in. pisali:
Mieczysław Jastrun, Stanisław Jerzy Lec, Leon Pasternak, Julian Przyboś, Jerzy Putrament (jeszcze przedwojenny agent NKWD), Adam Ważyk, Janina Broniewska, Zofia Dzierżyńska, płk NKWD Julia Brystygier, Stefan Jędrychowski i niestety Tadeusz Boy-Żeleński.
Do zespołu zaprosiła Wanda Wasilewska Władysława Broniewskiego, który odmówił uzasadniając: „chętnie mogę się napić z redaktorami, ale pisać to nie”.
Oto ów wiersz Władysława Broniewskiego :
„[…] Mistrzyni życia, Historio,
Zachciewa ci się psich figlów
Z za kraty podgląda Orion
Jak razem siedzimy na kiblu
Opowiadasz mi stare kawały
I uśmiechasz się na wpół drwiąca
I tak kiblujemy pomału –
Ty od wieków, ja od miesiąca
O Nieśmiertelna, skądże
Ta skłonność do paradoksów
I powiedz mi – czy to mądrze
Całemu światu krew popsuć?
Bo skoro na całym świecie
Jak nie wojna to stan wojenny –
Historio powiedz mi przecie
Po diabła tu kiblujemy?
Rewolucyjny poeta
Ma zgnić w tym mamrze sowieckim?
Historio przecież to nietakt
Ktoś z nas po prostu jest dzieckiem
Więc wstydź się sędziwa damo
I wypuść z Zamarstynowa
(Na kryminał zaraz za bramą)
Zasłużymy sobie od nowa[…]”
Wiersz napisany w lwowskim więzieniu Zamarstynów w kwietniu 1941 roku,
druk w „Wiadomościach” Londyn 18 marca 1962 r. nr 833….
…Nie wiem o której nad ranem budzi nas nagły gwar i światło w namiocie. Co tam takiego znowu? Podrywamy się obie i nie chcemy wierzyć oczom. Marysia, Helena, długa Krystyna, Danusia, pani Stefania, pani Ada – i cała moc innych. To druga partia zwolnionych z sangrodka i Workuty! Przyjechały wszystkie razem z dużym transportem mężczyzn. Wszystko to runęło do naszego namiotu zziębnięte, zmęczone i głodne. Pokazuje się, że jest jeszcze moc miejsca na narach , choć wczoraj się zdawało, że szpilki nie wetknie. Marysię, Helenę i Krystynę lokujemy przy sobie. Niechby się choć zagrzały po tej drodze…
I tak dnia trzeciego października, około godz. 9 wieczorem, wyruszamy z niezapomnianego Kotłasu. Wagony kołaczą, koła huczą, dzieci z przeciwka popłakują na wszystkie tony, ale to nic. Wierzę naiwnie, że jest to ostatni etap przed dostaniem się do wojska i że na pewno droga nie potrwa długo. Trwała trzy tygodnie. Dokładnie trzy bez jednego dnia. Dwadzieścia dni gniecenia się w tej ciasnocie pod sufitem, dwadzieścia dni niemycia się, nierozbierania, wszy, głodu, zimna, zmęczenia, poniewierki.
Vis – a – vis nasze, to przeważnie rodziny osadników kresowych i leśników. Pierwszy raz stykam się więc z przedstawicielami tej milionowej rzeszy, która w zimie 1940 roku została siłą wywieziona w głąb Rosji. Włosy dęba stają na głowie, kiedy się słucha, co ci biedacy przeżyli. Każda prawie rodzina przeszła inne koleje, toteż słuchając ich teraz, łatwo sobie odtworzyć całość ich gehenny.
Siedzieli sobie – Bogu ducha winni – spokojnie po gajówkach, czy małych gospodarstwach rolnych, kiedy weszli Sowieci. Nie należąc wcale do zamożnej warstwy społeczeństwa, nie mając za sobą żadnej działalności politycznej, pewni byli, że im od tych nieproszonych „przyjaciół” nie grozi nic. Poddali się wszystkim nakazom okupacyjnych władz, uczęszczali na mityngi, płacili podatki. Co sobie myśleli, co czuli, czego pragnęli – tego oczywiście nie było poznać na zewnątrz. Jedyna rzecz, której nie ukrywali to było przywiązanie do religii. Konstytucja, z którą siłą zaznajomić się musieli na mityngach, głosiła zresztą wolność wyznaniową. Nie przeczuli, że Sowieci zdają sobie jednak dobrze sprawę z wrogiego ich nastawienia i nieprzejednanej nienawiści do najeźdźcy. Wiedzieli, że jedynym sposobem „odpolszczenia Polski”, będzie pozbawienie jej Polaków. Z diabelską perfidią umyślili więc nie ludziom odebrać kraj, ale krajowi – ludzi. Plan swój przeprowadzili nagle, podstępnie, jednej nocy, na całym okupowanym terenie.
Dziś słucham opowiadań o tej zbrodni widzianej od tamtej, dotkniętej tym nieszczęściem strony.
…Wieziono ich tygodniami i miesiącami, w zaplombowanych wagonach. Wody nie dostawali prawie wcale, jedzenia również. Żyli tym co, co przygodnym towarzyszom niedoli pozwolono zabrać z sobą. W niektórych wagonach stały wprawdzie piecyki – była przecie zima, ale opału zabrakło już po kilku dniach. Paliło się więc wszystko, co z posiadanych w wagonie rzeczy dało się spalić: skrzynie, paki, stołki…
Ale potem i to się skończyło. O piekle tej drogi trudno dać pojęcie. Dzieci zamarzały po kilkoro jednej nocy. Sine, zesztywniałe trupki wypychało się przez zakratowane okienka i wyrzucało w śnieg. Zdarzały się i porody – w mrozie, na gołej podłodze. Byle sznurek, byle scyzoryk musiały przy tym wystarczyć. Nie było wody, aby te dzieci chrzcić.
I szły te upiorne pociągi, jeden za drugim, aż poczerniały od nich wszystkie linie kolejowe, wszystkie arterie łączące cywilizowany świat z tym złowrogim azjatyckim kolosem. Potem rozpełzły się po niezliczonych obłaściach od Archangielska po Kołymę, by rozsiać zrabowanych ludzi małymi grupkami po lasach, tajgach i stepach. I wtedy, kiedy ich mieli już w ręku, gdy wszystko było zdane na ich łaskę i niełaskę zaczęto z nich pompować siły i życie. Starzy i młodzi, chorzy i małe dzieci zmuszone tam były pracować. Kto nie pracował, ten nie miał prawa korzystania nawet z tych – pożal się Boże – jak, zaopatrzonych posiołkowych sklepów i kantorów. Póki były jeszcze rzeczy z domu, ludzie ratowali się sprzedawaniem ich. Każde prześcieradło, ręcznik, poduszka, para butów, pończochy, ubranie czy suknia, to tam – majątek! Od miejscowej ludności można było za to kupować mleko, jaja, grzyby, czy miód. Ale potem i to się skończyło. Ratowały ich jeszcze żywnościowe paczki, które nadchodziły z kraju. Znikoma jednak ilość tych masowych wysiedleńców zostawiła kogokolwiek w Polsce.
Dwudziestego trzeciego października dobijamy wreszcie do Faraby, rzecznego portu Amu – Darii. Pierwsze wrażenie – straszne! Drugie jeszcze gorsze.
Ogromna, zawalona ludźmi słoneczna płaszczyzna, rażąca blaskiem i upałem. Uchodźcy z Ukrainy, amnestionowani Polacy, Żydzi, Rosjanie, Ukraińcy, na pół zdechłe konie, parszywe osły, drób w kojcach – co kto chce. Obozowisko rozściela się na piasku, daleko od rzeki. W zamglonym powietrzu rysuje się tylko ogromny szkielet żelaznego mostu, który spina ze sobą oba brzegi niewidzianej stąd wcale Amu – Darii. Właściwie to nie widziałoby się jej znikąd tutaj, bo niepodobna otworzyć oczu. Tak wściekłego wichru, jak ten, który dął bez przerwy cały dzień w Farabie, nie pamiętam po prostu.
I głupstwo jeszcze, gdy sam wiatr. Skośna, boleśnie siekąca chmura piasku, śmiecia i papierów rzuca się z furią na człowieka i nie pozwala mu tchu złapać. Nie wiadomo w która stronę się obrócić, aby się od niego uchronić. Wszyscy są wściekli, zirytowani, nikt niczego nie wie, nikt nikogo na wietrze tym nie słyszy, choć każdy drze się jak za rzekę. Tysiące ludzi biwakuje tu pod gołym niebem od tygodni. Meble, pościel, kufry, kołyski, maszyny do szycia, prymusy, drób, chorzy, zdrowi.
W takie to piaskiem nieustannie zasypywane mrowisko wyrzucił nas pociąg i odjechał. Wagon nasz rozpełzł się na różne strony. Na nasypie został tylko ciężko chory pan Stefan, pan Szczepan, ja i wicher. To nie do opisania wprost co za wicher!
Na płacz się zbiera w bezsilnej złości i irytacji. Ogólne rozdrażnienie obozujących tu od tygodni tłumów jest wobec tego aż nadto zrozumiałe. Wszyscy się kłócą, wrzeszczą, rozpychają, jeden drugiego zadeptać by gotów. Ale jakże się dziwić? My przyjechaliśmy w tej chwili dopiero, a już skóra na nas skacze z podrażnienia i złości. To przeklęte wichrzysko, ta niemożność otwarcia oczu, to ten piach w zębach i brudne papiery bijące o ciebie, jak ptaki. Oszaleć można!
Pchając się „rakiem” pod brudny tuman, mrużąc oczy i zaciskając szczelnie usta, znajdujemy wreszcie skrawek miejsca w kotlince pod nasypem.
c.d.n.
Część VII – „Z południa znów na północ”
Aleksander Szumański
Najnowsze komentarze