Z literaturą na Ty..cz. VI

 

BEATA OBERTYŃSKA CZ.V

ALEKSANDER SZUMAŃSKI

 

 

ŁAGIER POD BIEGUNEM – Loch- Workuta

 

Pierwszym budynkiem, który nas wita w obrębie łagru jest kretowina „izolatki”. Bo w łagrze karcer nazywa się już inaczej. Wygląda to trochę tak, jak u nas na wsi wkopana w zbocze drogi piwniczka na kartofle. Tyle, że mocno okute drzwi i okienko całe w kratach.

Łagier Loch-Workuta ciągnie się wzdłuż nadrzecznego urwiska mnóstwem bezplanowo rozrzuconych, drewnianych szop, baraków, darnią pokrytych ziemianek i płóciennych pałatek (namiotów). Widać, że wszystko nowe. Niektóre budynki świecą jeszcze świeżymi deskami. Te nie zaznały dotąd ani długich deszczów, ani długich zim. Na innych – złoto desek zgasło już wprawdzie w popielate srebro, ale spód budynku tkwi jeszcze dotąd w przegniłych kupach trzasek i wiórów z czasu własnej budowy.

Zatrzymują nas przed małym domkiem o drewnianym ganeczku i małych, merlą od wewnątrz zasłoniętych okienkach. W jednej połowie tego domu mieszka naczelnik łagru z liczna rodziną, w drugiej mieści się kancelaria obozu.

Opętane, dwie godziny wytrzymali nas przed tym urzędem. W mglistym kapuśniaczku, wymęczone, głodne, ledwo żywe. A potem na spanie posłali nas jak stado krów – do obory. Dosłownie! Tyle, że w oborze tej my byłyśmy pierwszym bydłem.

Nic innego być krową w Rosji! Wątpię, czy wielu ludzi na wolności miało w tym kraju tyle przestrzeni do spania, co my, tej pierwszej nocy. Wykończona właśnie stajnia jest olbrzymia, a długa tak, że się wprost gubi w perspektywie. W nowych żłobach leżą jeszcze sosnowe wióry i całe mroczne wnętrze stajni pachnie kwaskowato lekko przewiędłą już zielenią, którą zamiast ściółki zwalono tu dla nas wzdłuż żłobów. Jest to ta tutejsza ni to wierzba, ni wiklina zarastająca brzegi i urwiska nadbrzeżne – soczysty, sinozielony chwast, który zamiast słomy ściele się pod bydło. Mniejsza z tym, że to łykowate i twarde i że idzie od tego zielna wilgoć zwalonych w grubej warstwie świeżych witek. Po betonie cel, które znają dobrze nasze kości, nie przestraszy nas chłód liści! Najważniejsze jest to, że za oknami, których tu pełno wzdłuż żłobów, świat ciągle jeszcze udaje, że będzie noc, że w olbrzymiej oborze ginie wrzask i śmiech – podnieconych pobliżem dozorców – Cyl i Zinek, że będzie można na mokrym materacu rozprostować zmęczone stawy i że nareszcie dostaniemy jeść!

Komuś, kto nie był nigdy naprawdę głodny może się to, co powiem, wyda śmieszne. Kiedy w godzinę później trzymam w obu rękach mój bezcenny, własny, obity z emalii garnuszek z kilkoma łykami gorącego mleka, czuję, że mi do oczu napływają łzy. To śmieszne – prawda? Dziś kiedy sobie tę chwilę przypomnę wydaje mi się, że nie sam głód nawet był powodem tego wzruszenia. Zapach słodkiego, prażonego mleka – to przecie dzieciństwo, to bezpieczeństwo, sytość, dom… Czy możliwe, aby tamto najszczęśliwsze dziecko świata fuczące ufnie w znajomy garnuszek z obrazkiem i ta świerzbowata łachmaniarka pod biegunem – to była jedna i ta sama osoba? Nigdy sobie rozmyślnie na żadne rozczulanie się nad sobą nie pozwalałam dotąd… To idiotyzm w naszych warunkach… Ale wtedy słodka para gorącego mleka zaskoczyła mnie tak znienacka, że nie zdążyłam sobie niczego zakazać. Trzymam w brudnych rękach brudny po „tiuremnych czajach” darowany mi na celi garnuszek i aż mnie gardło boli od wstrzymywanego płaczu.

Prócz paru łyków mleka i sporej pajki mokrego chleba dostaliśmy jeszcze wtedy – słoninę! Jak to obiecująco brzmi – prawda? Był to skrawek na dwa palce długi oślizłej, szczecinowatej skóry, którą zarastało coś żółtawego, śmierdzącego starym łojem stęchlizną i myszą. Mimo całego głodu i wyposzczenia, mimo chorobliwego pociągu do tłuszczów, na który cierpimy wszystkie, niepodobna było się przemóc, by tej słoniny tknąć.

Słyszymy właśnie, że jutro mamy wolne…Tak! Zapowiadają nam to uroczyście przed spaniem. Jutro nie będzie „podjomu” i możemy wstać, kiedy się nam podoba.

Ale jutro „podjom” zrobił się sam z siebie wcześniej, niżby kto przypuszczał. Parę z nas zachorowało. Cesia najciężej. Gorączka od niej aż bucha, ma silne kłucia w płucach i ledwie wie, co do niej mówię. Pewnie ! Do czasu tylko dzban wodę nosi.

Wezwany do stajni obozowy wracz powiedział, że to prawdopodobnie zapalenie płuc i że ją natychmiast odeśle do san-grodka. Usłyszawszy to pani Ada osoba umiejąca łapać okazję nie wlot – bo to było za późno – ale wtedy, kiedy okazja sama jeszcze nie wie, że się zdarzy , zgłasza się też ze swoją chroniczna chorobą. A ponieważ ma na szczęście i lekką gorączkę z przemęczenia, lekarz godzi się by jechała razem. Gdyby wraczem nie był wtedy na Loch-Workucie ten właśnie, opatrznościowy człowiek, przypuszczam, że byliby ani Cesi, ani tych kilku innych chorych kobiet odesłali do szpitala. Jestem też pewna, że gdyby nie on, w niespełna trzy tygodnie później, zgarbiłby się mną niechybnie świeży kopczyk w tundrze, za zoną…Ale widocznie nie był to jeszcze czas na mnie i Opatrzność postawiła na mojej drodze tego niepozornego rudego człowieczka, którego dobroci nie zapomnę nigdy, ani ja, ani tamte wszystkie, które ratował wtedy jak umiał i jak mógł, sam narażając się władzom.

W godzinę później, półprzytomna, pod ręce prowadzona Cesia opuszczała oborę. Za nią w swych granatowych spodniach z kocyka, drobiła szykowna pani Ada, potem tych kilka innych, wreszcie ogromna Raciszewska, niosąca i swój tobołek i toboły pani Ady. Cóż to za grzmot z tej Raciszewskiej! Jest przecie chora. Biorą ją do szpitala, A tu – jak gdyby nigdy nic – tobół na plecy i jazda! W drzwiach obory robi się ciemno, gdy przystępuję próg.

Wreszcie jesteśmy w przystani. Na wodzie pełnej trzasek i śmiecia leży znajomy kształt korabia. Brzegi aż szare od naszych. Zwieziono ich tu widać z całego „Workut-stroja”, takie ich mnóstwo. Trudno sobie zdać sprawę czy są wśród nich i młodzi, w każdym razie nikt tu młodo nie wygląda. Nie podobna też rozeznać, czy są wśród nich inteligenci. Fufajki, watowe bruki, czapki z wiszącymi uchami i szmaty na nogach zmieniły ich wszystkich w jedna miazgę, podobną do tej, którą zalane są wszystkie łagry. Na szczęście tylko nie słychać już tylko rosyjskiego języka! Akcenty ze wszystkich dzielnic Polski, od góralskiego po wileński, jest też wielu Ukraińców i Żydów. Razem około 350 mężczyzn i my dwie.

Wnętrze barży nie ma tym razem nar. Pusta wilgotna głąb, wysokie belkowanie i mdły zapach rozesłanego miejscami na podłodze przegniłego siana. Światła tyle, ile się wciśnie przez niskie szerokie drzwi nad pochyłą deską, po której schodzi się w dół, na dno barży. Dno to jest niżej od poziomu wody, której chlupot się słyszy wyraźnie przez deski.

Szara, dudniąca masa, w jednym oka mgnieniu zalewa szczelnie cała podłogę. Szczęśliwy kto dopadł garstki siana. Inni moszczą się na gołych deskach. Stoimy z Raciszewską w tym rozsyczanym mrowiu mężczyzn, upatrując jakiegoś możliwego kąta. Wreszcie wzrok nasz zatrzymuje się na wysokim gzymsie w najciemniejszym końcu barży. Prowadzi do niego wąska drabina schodków, łączących tylny dziób korabia z jego wnętrzem. Zagnieżdżamy się więc na tym wąskim gzymsie rade, że udało nam się znaleźć taki osobny, własny kąt, z dala od reszty. Zdajemy sobie bowiem sprawę, że czeka nas długa droga, a ciągłe, bezpośrednie pobliże mogłoby być krępujące dla obu stron. W dodatku, nie mamy jeszcze pojęcia, co to za element. Miejsca na naszej półce jest tyle, że możemy się obie wygodnie położyć, zostawiając jeszcze wolne przejście do drzwiczek obok nas. Drzwiczki te są w ciągłym ruchu, bo na tym tylnym dziobie mieści się klitka w której mieszka skiper z rodziną. Dzisiejsza barża jest trochę inna od poprzednich. Nie ma żadnego pomostu, którym by ją można obejść dookoła. Na oba dzioby wydostać się można z mrocznego jej wnętrza tylko po tych stromych schodach zakończonych nieszczelnymi wiodącymi na pokładzik dzioba drzwiczkami. Pod jednym z nich właśnie mieści się nasz jaskółczy gzyms. Na drugim dziobie stoi okrągły piecyk do gotowania kipiatku i zwisa przez burtę płytka klitka jedyną na całą barżę ubornoj. Taki rozkład miał ów jacht luksusowy, który odbił się z nami od brzegu późnym zmrokiem, dnia osiemnastego września 1941 roku.

W zupełnie mrocznym jego wnętrzu stoimy wszyscy na baczność, a wilgotne ściany drżą od Roty śpiewanej ściśniętym ze wzruszenia gardłem…

Choć jest zimno, mokro i ciemno, człowiek jest tak bezgranicznie szczęśliwy! Jedzie do Bezułuku, do naszego wojska, jest nareszcie wolny – i nie wie jeszcze, co znaczy wolność w tym sowieckim „raju”…

KŁĘBEK

 

Chcesz serce me wziąć na spytki

By rzekło, co się w nim kryje?

Jak w kłębku ciemnej włóczki

Znajdź tylko koniec nitki,

Potem już prędko pójdzie…

Serce się cicho potoczy,

Potula, odwije, odkręci…

Nim samo to zauważy

Obiegnie siebie sto razy…

I tym nie zdziwi się wcale

Że zacznie topnieć i maleć…

Bez tchu, w sprężystych podskokach,

W odwrotną toczy się stronę,

Tak się nareszcie odmota,

Tak się nareszcie odwinie,

Że go samego nie stanie,

A za to, na dywanie,

We czworo ciasno złożone

Znieruchomieje Twe imię…

ALEKSANDER SZUMAŃSKI                                                                                               cdn.

Następny, VI odcinek „Na tak zwanej wolności”.