Z literaturą na Ty.. cz V

BEATA OBERTYŃSKA CZ. IV

ALEKSANDER SZUMAŃSKI

 

STAROBIELSK c.d.

 

Nie wywieziono nas jeszcze tej samej nocy, przeniesiono tylko do innego bloku, bliżej cerkwi. W dwu okropnych, ciasnych celach, w brudzie i smrodzie przemęczyłyśmy się do brzasku.

Cały następny dzień trwa mi w pamięci obrazem oślepiającej, duszącej od upału patelni, na której smażymy się od godziny 5 rano do 7 wieczorem. Spędzono nas w ciasną przestrzeń bocznego dziedzińca i stałyśmy tam stłoczone, znajdując ledwie obok własnych nóg miejsce na własny tobołek, oślepione blaskiem, osłabłe z upału i głodu. O trzeciej rano dostałyśmy chochlę lury – to wszystko na cały dzień. Nigdzie ani skrawka cienia, nigdzie niczego na czym by przysiąść można. To ostatnie mniej mnie osobiście dotyka, bo siedzieć nie mogę i tak. Mój świerzb zupełnie szaleje w tym upale. Stoję cały dzień, trzymając nad wyprężonych nad głową rękach ciągle zwilżone prześcieradło. Wydaje mi się, że mi lżej oddychać w takiej wilgotnej budzie.

Jak okiem sięgnąć – wszystkie podwórza, drogi, trawniki, ganki i schody zawalone są już więźniami. Trochę dalej pod cerkwią tłoczą się mężczyźni. Widocznie ich też wywożą. Szare mrowie tych nędzarzy okrajano na oddziałki, z których każdy pilnowany jest przez kilku żołnierzy. U nich zawsze ostrzejsza dyscyplina. Bo nas nie pilnuje pozornie nikt. Chyba upał i słońce.

Około południa na jednym z ganeczków pojawia się niespodziewanie ktoś, kogo w myślach nazywałam odtąd zawsze „ten starobielski szatan”. Był to mężczyzna wysoki lat najwyżej trzydzieści, smagły, o kruczych, bujnych, w tył odrzuconych włosach. Rubaszka na nim czarna, lśniąca i czarne, wysokie buty. Gdyby siedem grzechów głównych mogło mieć jedną twarz, twarz ta nie byłaby inna od tej, która zawisła tam, wysoko nad nami, w rażącej , nieruchomej ciszy południa. Głęboko osadzone oczy – oczy jaskiniowca i pomyleńca – w połączeniu z bruzdami wyrafinowanego okrucieństwem uśmiechu, robiły z tej martwej maski jakiś złowrogi symbol tych sił, których bestialskiej przemocy doświadczyliśmy niestety wszyscy. Nerwowy tik przemycający lewym jego policzkiem, narzucał wrażenie, że sama materia otrząsa się w nim konwulsyjnie pod naporem nagromadzonego w tym człowieku zła… W asyście kilku dygnitarzy, sam przez nich traktowany jak dygnitarz, zszedł z ganku i zbliżał się ku nam powoli, wgniatając w piasek koniec czarnej laski. Paraliżem widocznie tkniętą nogę wyrzucał przed drugą z trudem i złością, jak coś obcego nienawistnego, z czego się jednak otrzepać niepodobna. Ogromny, zgarbiony, robił wrażenie kogoś w kim wyjątkowe siły żywotne walczą z jakąś podgryzającą je, nieuleczalna chorobą. Nade wszystko jednak górowało w nim zło. Uczułam to niezbicie kiedy zobaczyłam z bliska jego oczy, oczy maniaka i zboczeńca. Spojrzenie ich zmroziło nas zresztą wszystkie mimo upału. Wrzawa ucichła, a on kulał między nami jak doświadczony gospodarz, oceniający „na oko” snopy przed młóceniem. Ile potu, ile krwi, ile męki da się wydusić z tej stłoczonej czeredy pojmanych niewolników? Miało się wrażenie, że ten jego sadystyczny uśmiech czuję na wargach słodki posmak śmiertelnego cierpieniem miodu, po jaki wyprawiał oto nas – roboczy, ludzki owad, wyrojony dziś tak licznie z więziennych uli starobielskiej pasieki.

Pierwsi spod cerkwi ruszyli mężczyźni. Szli czwórkami, w oddziałach po kilkudziesięciu. Idąc ku bramie musieli nas mijać z bliska. Słońce było już nisko, kurz spod nóg wstawał tumanami. Szli w mętnym blasku, wprost pod słońce. Starzy i młodzi, chorzy i kaleki. Cywile w miejskich, wymiętych płaszczach, żołnierze w wystrzępionych, rozchełstanych odartych z guzików mundurach. Dźwigając na ramieniu toboły z powiązanych sznurkami kilimów – szli rumuńscy chłopi, ci z Zakarpacia, w krótkich serdakach, haftowanych koszulach i rzemykami pookręcanych nogach, „ruscy” w dziurawych fufajkach, w rurach watowych spodni, w wyleniałych futrzanych pilotkach, nasi chłopi w kożuchach, półgołe dziady, studenci, księża. W niektórych czwórkach wleczono kogoś pod ręce. W innych po dwóch spoconych więźniów taszczyło jeden ciężki tobół biegnąc zdyszanym truchtem, nieporęcznie, bokiem. Tu i tam przekuśtykał ktoś o kulach, indziej ktoś macał laską piasek przed sobą, ekstatycznie zapatrzony w niewidziane słońce… A wszystko w pośpiechu, w lęku, nadążające zdyszanym kłusem za innymi, gnane, popędzane, dławione kurzem i gorącem.

A potem ruszyły kobiety.

Powietrze było już tak mętne od wzbitego tysiącem tamtych stóp kurzu, że szło się jak w gorącej, niskim słońcem prześwietlonej mgle. I teraz dopiero kiedy mi przyszło po całym dniu stania w upale bez chwili odpoczynku i bez jedzenia, gnać naprzód w tym kurzu po kostki, zdałam sobie sprawę, jak bardzo mnie pobyt w Starobielsku wyczerpał i osłabił. Worek ugniata mi świerzbowaty grzbiet, w płytkie trzewiki nasypany piasek żre stopy i ociera pięty, a wyschnięte usta łykają tumany ksztuszącego pyłu. Oczywiście gnają nas, jakby się paliło.

Po pewnym czasie zaczynam ustawać. Nie mogę. No już nie mogę. Konwojent z psem i bagnetem idzie tuż za mną, złości się, przygaduje coś o „paniach w kurorcie”, o spacerach w Warszawie i o tym, że w łagrze nabiorę sił. Poczciwa pani Stefania, ta ze Speca i mała Władzia pozostają umyślnie ze mną w tyle, abym nie ja sama była narażona na jego krzyki i uważki. Jestem już jednak tak zmęczona, że mi naprawdę wszystko jedno. Po prostu czarno mi w oczach. To zawsze tak. Kiedy jest już tak ciężko, że chyba nie może być gorzej, kiedy człowiekowi się zdaje, że padnie z wyczerpania, przychodzi nagle ulga. Po godzinnym może gnaniu nas gościńcem wpędzili nagle nas – pewnie dla skrócenia drogi – na łąki.

Wreszcie – a mógł to być jakiś ósmy, czy dziewiąty dzień naszej jazdy – nagle – w szczerym polu, wywołują kilka nas z wagonu. Z Polek idzie tylko szykowna pani Ada, Kazia z Kulikowa i ja. Reszta – Żydówki i Marzenka z krzywą twarzą, mała Władzia, ku mojej i jej żałości, zostaje. Nie wiemy, i jak zwykle, zdumiewa nas potem bezsens ich poczynań. Z niedocieczonych do dziś powodów przenoszą nas tylko o kilkadziesiąt kroków dalej, z bydlęcego wagonu na owa reszotkę. Jest to, jak wiadomo, zwykły wagon trzeciej klasy, tyle że okratowany i mający trzy piętra półek do leżenia. Po co to robią? Dlaczego? Nie wiem. Oni sami pewnie też. Pcham się więc korytarzem, mijając poszczególne, pełne kobiet klatki. Niczyjej twarzy nie mogę rozeznać, bo za skośną, grubą kratą mrok prawie zupełny, jako że szyby w przedziałach zabite są deskami. Nagle – w jednym z nich zakotłowało się niespodziewanie, ktoś woła mnie po imieniu i widzę – Helenę! Roześmiana, ucieszona, zdążyła krzyknąć – nim mnie kolba pchnęła dalej – że ona i Marysia jadą w tym samym transporcie. Cóż to za pomyślność radosna! Nie miałam przecie pojęcia, w którą stronę ruszyły ze Starobielska. A tu raptem – znów razem! Cudownie! Ku wielkiej uciesze pakują mnie w przedział tuż obok tego w którym jedzie Helena, tak że możemy do siebie krzyczeć. Okazuje się, że jest tam także „długa Krystyna” i ta miła papadia z warkoczami i kilka innych jeszcze, tak że cały korytarz ku furii striełków aż szumi od rozmów.

Dowiaduję się, że wiele wagonów z naszego eszelonu zostało po drodze odczepionych i poszło gdzie indziej, bardziej na wschód. Moc jednak z pierwszej kamery zostało i jedzie razem. Helena opowiada mi także ze śmiechem, że ją z bydlęcego wagonu przenieśli tu, niby jako do karceru. Wycięła taką awanturę którejś z Żydówek za obrazę Polski, że ją postanowiono ukarać. I ukarali ją tym, że ją z potwornych warunków przenieśli w o tyle znośniejsze! Idioty! To przykre, tylko, że Marysia została teraz sama. Ale to chyba na krótko. Już pewnie niedługo będziemy u celu.

Mam miejsce na półce, pod samym sufitem. Zamiast przeklętej tuby – lampa bez palnika i klosza jest moim najbliższym sąsiadem. Mam wybłaganą na którejś ze stacji gałąź obcego krzaka i opędzam się od komarów, aż mi ręce więdną. Okna na korytarzu są pootwierane i widzę z wyżyn mojej półki pocięty w kratę świat. Zmora, nie świat. Kilometrami, milami tajga – i nic. Przestrzeń opuszczona przez Boga i ludzi. Młaki, bajora, oparzeliska, torfy, karłowate laski, a wszystko utopione w bagnach i w białych, nijakich nocach i w białych, nijakich dniach. Czasem jakiś potępieńczy obóz pracujących skazańców. Komary muszą ich tu jeść żywcem. Wszędzie widać owe ratownicze, kudlące się dymem ogniska i wszyscy mają głowy omotane czarną siatką. Czasem na dnie płytkiego lasku migną, z brzozowych pniaków poukładane sągi, lub na świeżych jeszcze trzaskach bielejące baraki. A potem znowu godzinami nic, tylko bagna i mokradła. Naprawdę zmora – nie kraj! Już lepiej zamknąć oczy, albo patrzeć na mętny odblask zieleni, sunący do góry nogami tuż nade mną po brunatnym lakierze sufitu.

Po dwóch dniach, od ciągłego leżenia na deskach – usiąść u mnie na górze nie sposób! – Zaczynają mnie bardzo boleć kości. Tym sobie przynajmniej tłumaczę zmęczenie i uczucie coraz większego rozklejenia.

O i nie było rady! Trzeba sobie było uciąć na tej półce pod sufitem grypę jak się patrzy z oślepiającym bólem głowy i łamaniem wszystkich stawów. Długa Krystyna w przedziale obok ma zresztą grypę też. Już taka jakaś passa przyszła na nasz wagon.

Wreszcie, w dwa pełne tygodnie po wyjeździe ze Starobielska każą się nam wyładowywać. Jest mi tak słabo, że ledwie z półki się zwlekam. Jesteśmy w lesie. Buda zamiast stacji, parę szałasów, jakaś szopa. Wszystko razem nazywa się Kożwa. Pod lasem czeka lora na nasze wieszczi. My same mamy iść kilkanaście kilometrów piechotą. Wagony wyrzucają kolejno swoją żywą, zaśpieszoną nadziankę. Ruch, gwar, zamieszanie. Jedne się już znalazły, inne się jeszcze szukają. Helena poleciała po Marysię. Krystyna leży jak długa na tobołkach, ja kulę się na swoim – jak półtora nieszczęścia i ani ręką, ani nogą. Jedna tylko pani Ada – która chronicznie nie domaga – domaga się za to energicznie u jednego z konwojentów, aby nam, chorym pozwolił wleźć na lorę. Po długich targach wdrapujemy się wszystkie trzy na stos rozlatujących się tobołków – i jazda! Zdrowe mają nadążyć piechotą. Dzień jest wyjątkowo pogodny i ciepły. A może to noc? Nie można wiedzieć. Nie czuje się jednak czerwca w powietrzu. Nachylenie światła też jakieś jesienne. Tylko obłoki podobne do naszych. Białe, twardo ubite, ciągnące leniwie. Bóg wie dokąd. Lora gramoli się najpierw leśną drogą, burczy, furczy, ale jakoś lezie. Potem wydostajemy się na coś co by się u nas nazywało haniebnym zrębem. Mizerne, rzadko rozrzucone świerczki o paru wypierzonych, wyrywających się w jedną stronę gałęziach , krzaki jałowca czy czegoś bardzo do jałowca podobnego, koślawe, rachityczne brzózki – a dołem wrzos i wysokie, łykowate kępy borówek. Gdzieniegdzie dygocze liśćmi jaskrawa zieleń „wilków” wokół srebrzącego się w słońcu starego kikuta po wyłamanej osice. To wszystko.

Brzeg jest obstawiony strażą i nikomu nie wolno wysiadać. Z każdej barży wyznacza się tylko kilku mężczyzn i ci pod strażą idą do najbliższego żywnościowego punktu po prowiant. Ów najbliższy punkt jest czasem tak daleko, że czekając ich powrotu stoimy przy brzegu wiekami. Wracając ledwie się wloką, biedacy. Mam w oczach taki sunący po wysokim brzegu pochód zgarbionych sylwetek, gnących się pod ciężarem olbrzymich worów. Drobny kłus zgiętych w kolanach nóg i napięcie grzbietu świadczą wyraźnie, że gonią resztkami sił. Za nimi ciężkie postacie w długich po kostki szynelach i cienkie żądła bagnetów na tle żelazistego nieba.

Życie towarzyskie kwitnie i tu, jak w Starobielsku. Chodzi się „po chałupach” z wizytami. Marysia z Helena mieszkają wysoko, na najwyższym piętrze. Są tam i obie „długie” Krystyny i Danusia. Tyle, że karkołomne wdrapanie się na górę jest połączone z nieodzownym upapraniem się w żywicy zalepiającej słupy nar. Prócz tego gwoździe i kanty nieheblowanych desek czyhają tam podstępnie na resztki mojej spódnicy.

O niewiadomej godzinie – bo dzień jest ciągle – pognali nas ku wąskotorowej kolejce i załadowali na otwarte wagoniki. Mała jak samowar, niepoważna lokomotywa fuczy i pluje parą przed długim szeregiem lor, wyładowanych kobietami, węglem i deskami. Co parę wagonów jedna błękitna czapka i bagnet.

I tak ruszyliśmy w tundrę. Kołatały pod nami wagoniki, sapał blaszany samowarek i pociąg sunął po kolana w twardej, nieznajomej gęstwie północnej roślinności. Dziwna jest ta tutejsza roślinność. Jakby w niej wcale nie było pędu ku górze i światłu. Dochodzi do pewnej, bardzo przyziemnej wysokości – i staje. Jakaś taka milcząca, nie gwałcona przez żadną roślinną konwencja ograniczająca wzrost i może dlatego tundra robi wrażenie z daleka wrażenie futra. Jest gęsta, zbita, jednolita.

Dzień jest ponury, zawleczony niskimi chmurami. Na torach pochłodniało. Dotąd był tylko pęd pociągu, teraz wziął się nie wiadomo skąd przenikliwy, nagły wiatr. Nasz samowarek zaczyna kurzyć drobnym, zjadliwym miałem, tak że już patrzeć trudno. Zbijamy się więc w jeden kąt jak owce, naciągamy koce na głowy i jedziemy na oślep, zmęczone, śpiące i głodne – ze trzy opętane godziny.

Wreszcie Czuma. Dwa drewniane baraki, mały tętniący telefonem stacyjny budyneczek, stosy na drogę i w rowy zwalonych desek, tundra i my. 350, czterotygodniową podróżą do upadłego zmęczonych kobiet. Na małym jak ren koniku uwija się wokół nas jakiś człowiek w fufajce i czarnej siatce od komarów. Jest też kilku konwojentów w szynelach, którzy wyszli naprzeciw nas z Loch-Workuty.

I nagle, ku obezwładniającemu przerażeniu dowiadujemy się, że nas popędzą dalej piechotą! Ludzie na świecie! Przecie to najodleglejszy łagier „Workut – Stroju”! W dodatku nie dają żadnej podwody na rzeczy, choć niektóre z nas są chore naprawdę, a inne mają tobołki tak ciężkie, że je ledwie z miejsca na miejsce mogą przetaszczyć! Na zrozpaczone perswazje i błagania Cesi władze znajdują jedną tylko, złośliwie uśmiechniętą odpowiedź:

– A kto wam każe nieść? Jak za ciężko można rzucić.  

I pognali nas tak tundrą na przełaj, w ostrej, pętającej nogi gęstwie borówczanych krzaków, przez moczary, bagna, wertepy i wrzosowiska, gdzie – miejscami tylko przetarte koleiny świadczyły, że nie my przedzieramy się tędy pierwsze.

Drogi tej nie zapomnę póki tchu. Dwa razy w życiu sądzone mi ją było odbywać tam i z powrotem – dwa razy – i sama nie wiem kiedy była straszniejsza? Nie mam pojęcia, ile to dokładnie kilometrów. Nie więcej chyba niż piętnaście, ale jakość tych piętnastu starczy za pięćdziesiąt innych! Osłabłe z głodu, gnące się pod ciężarem worków, które z każdym krokiem stawały się coraz cięższe, podarte do krwi na krzakach, upaprane po kolana w bagnach i strumieniach wleczemy się tak, jak gromada potępieńców ostatkiem sił i tchu.

                                                           Aleksander Szumański  

                                                                                   cdn.

                                                                                   Łagier po biegunem