BEATA OBERTYŃSKA CZ. II
ALEKSANDER SZUMAŃSKI
W SOWIECKICH TIURMACH
W Kijowie jesteśmy nazajutrz, około południa. Czarny woron przewozi nas na teren tiurmy. Pod murem, na przejmującym wichrze, trzymają nas bez jedzenia do nocy. Siąść nie ma gdzie bo stoimy rzędem w błocie. Chodzić dla rozgrzewki nie dają, można więc tylko dreptać w miejscu. „Na stronę” puszczają wówczas wtedy, gdy zbierze się dwadzieścia osób. Dostajemy striełka, który nas pod bagnetem prowadzi do szopy w sadzie. Ale za to nie ma siły ludzkiej, która by nam zabroniła gadać! Po miesiącach przecie stykamy się pod tym murem z więźniami z innych cel i tiurm. Zatem pytania skąd i za co i z kim kto siedział? I co słyszał o wojnie? Nastrój jak zawsze i pomimo wszystko dobry. Każdy wie , że chodzi tylko o to by przetrzymać.
Od czasu do czasu podjeżdża pod mur czarny woron i wysypuje dalsze partie więźniów. . To jest prawdopodobnie powodem tego naszego czekania. Chcą w głąb tiurmy puścić dopiero cały transport, który widocznie jest duży.
Pod noc dopiero ruszają nas spod muru.
Jestem tak zziębnięta, że rąk ani nóg nie czuję. A mam przecie płaszcz i koc. Inni i tego nie mają. Żelazna brama rozdziawia się przed nami i połyka nas więzienie.
To kolos ta kijowska tiurma! Podwórze, korytarze, mury, bramy, sklepione sienie i znowu dziedzińce, korytarze, podwórza. Pędzą nas pod jakiś budynek i zatrzymują. Wiatru się tu już nie czuje, tylko zimno idzie od brukowanego kamieniami podwórza. Wywołują nas nazwiskami. Zatem strach, aby nie rozdzielono nas z tymi z którymi jedziemy ze Lwowa. Nigdy się nie wie co zadecyduje o doborze takiej grupy. Może istotnie tylko przypadek i kolejność byle jak złożonych kopert z aktami, które idą razem z nami transportem. Ale nie! Na szczęście nie rozdzielono nas, tylko wywołują razem z nami całą noc innych. A są Rosjanki, rosyjskie Żydówki, Ukrainki, a wszystko z różnymi paragrafami. Razem do dwudziestu samych kobiet, bo tu już nas oddzielono od mężczyzn. Prowadzą nas w korytarz tak wąski jak korytarz w pociągu i pocięty tak samo małymi drzwiczkami, jak te do przedziałów. Żołnierz zatrzymuje się przed jednymi z nich, otwiera je w zupełna ciemność i zaczyna strasznie na coś wrzeszczeć. Nie wiemy o co chodzi. Po chwili z czarnych drzwi wychodzi jakiś łach ludzki, wyglądający na matołka, o dużej głowie i obłąkanej twarzy, cały w szmatach i dygocący z zimna. Żołdak wrzeszczy a to się trzęsie i skrzeczy. Do opróżnionej klatki teraz każą wchodzić nam. Wchodzimy jak do grobowca. Przestrzeni najwyżej 2 na 2 metry. Zamiast okna mały otworek pod samym sufitem, światła tyle ile pada od słabej żarówki z korytarza póki drzwi otwarte. Uderza nas na wstępie smród niedwuznaczny wcale! Ten biedny matołek musiał nie wychodząc, siedzieć tu długo już – i działać! Podłoga jest betonowa i betonowe ściany. Wszystko ocieka wilgocią i cuchnie ludzkimi odchodami. I do tej ohydnej, zimnej klitki wtłaczają siłą dwadzieścia zziębniętych, zmęczonych, głodnych kobiet! Podnosi się wrzask, prośby, płacz. Sołdat kolanem dociska drzwi zamyka nas i odchodzi.
Po godzinie całą zapaskudzoną podłogę zalega już stos obojętnych ze zmęczenia kobiet. Nie na wszystkie jednak jest w tej ciasnocie miejsce, a nie ma go już na obie nogi równocześnie. Ja na przykład muszę stać dosłownie raz na jednej, raz na drugiej nodze, trzymając w dodatku mój tobołek w rękach. Od ściany ciągnie zimno przenikliwe. Jestem głodna, zmęczona i zziębnięta do szpiku kości. Po trzech godzinach zaczynamy się buntować. Walenie w drzwi nie odnosi żadnego skutku. Cały zresztą korytarz o nieprzeliczonych celkach wali już od dawna w drzwi, krzyczy, wyzywa, klnie. Korytarz jest długi i niski. Pogłos w nim niesie się dziwnie stłumiony i mylący. Na niewidziane ma się wrażenie, że ten korytarz nie ma dna i że najdalsze krzyki i dudnienia dochodzą z jakiejś nierealnej już odległości. Ze zmęczenia szum w uszach, a ciemność pływa i pulsuje przed niewidzącymi niczego oczami.
Dopiero po pięciu może godzinach, a więc głęboko w noc, zgrzyta klucz, na progu staje szynel i pozwala, grupkami po pięć iść pod strażą do klozetu.
Ktoś kto nie widział takiej ubikacji, nie potrafi sobie nawet w przybliżeniu odtworzyć pojęcia o tej ohydzie. Nas to już nie przejmuje. Tuż obok betonowych dziur ciecze w brudną zbitą muszlę umywalni woda. Spieczone pragnieniem i głodem pijemy ją jak która może, albo czerpiąc dłonią, albo podstawiając usta pod zaśniedziały kran. Szyby są wybite i zimny przeciąg ze śniegiem hula tu na przestrzał. Żołdak wali w drzwi, popędza nas niecierpliwie i każe szybciej wracać do sobaczki. Tak bowiem nazywają w kijowskiej tiurmie te przeklęte betonowe celki. Są one czymś w rodzaju szufladek w których przetrzymuje się więźnia, nim jego papiery przejdą przez wszystkie biura i urzędy i nim go skierują na dłuższy pobyt do któregoś z bloków i do którejś z cel. Kijowska bania była najlepszą ze wszystkich jakie potem widziałam w Rosji. Ogromna jasna sala. Podłoga i ściana z jasno kawowych kafli, mnóstwo tuszów, kurków, dobre ścieki, a nawet kabinki do rozbierania się. Kąpie się równocześnie co najmniej sto kobiet. Wody gorącej ile chcesz. Dają spory kawałek mydła, naftę i sabadylę na wszy.
A potem czarny woron, zupełna ciemność, smród i cudze robactwo. Powietrza w takiej hyclowskiej budzie ani krzty. Nie wiemy nigdy co to za miejscowość. Na ogół zresztą wszystko nam jedno. Bo tiurmy wszędzie do siebie podobne.
Tym razem to Charków.
Polek w tym transporcie jest tylko siedemnaście. Reszta rosyjskie śmiecie. Mnóstwo małoletnich prostytutek. Jedną z nich zapamiętałam wyraźniej od innych. Chude, wyciągnięte, a blade, jak pęd piwnicznego kartofla. Płaszcz na tym kusy o za krótkich rękawach. Na głowie aż do połysku wytłuszczona – wojskowa pilotka, na nogach kalosze. Stworzenie to przygląda mi się uważnie i z bliska, obchodzi dookoła, dotyka koca, płaszcza. Zagląda jaka podszewka.
Wy z Polski – pyta w końcu. Kiwam głową, że tak. – A to was oswobodzili ! – wybucha ironicznym śmiechem, i taka nienawiść do tych „oswobodzicieli” słyszę w jej tonie, że aż mi lżej! A ona rzuciwszy kilka szybkich spojrzeń dokoła siebie, dodaje nagle ciszej, już bez ironii, a z wyrzutem tylko: – a my tak czekali! My tak wierzyli, że wy n a s przyjdziecie oswobodzić!
Wreszcie ogromny transport kobiet spod muru, rusza do bani. Proceder kąpania transportu jest w każdej tiurmie taki sam. Zmieniają się tylko warunki, zależne od wielkości więzienia. Rozkład budynku łaźni jest zawsze jednakowy. Zasadniczo trzy ubikacje. Pierwsza i ostatnia mniejsza, sama łaźnia największa. W pierwszej – nieszczelnymi drzwiczkami tylko odgrodzonej od dworu – każą się nam rozbierać do naga. Każda z nas dostaje metalowe kółko na które ma nawlec swoje rzeczy i oddać je do pieca. Prócz butów. Któż jednak ma tu buty? Chyba my, bo cała Rosja chodzi w kaloszach. Nikogo to nie przejmuje, że przy piecu, który często mieści się w tej samej ubikacji – a jest tylko wysoką ladą odgrodzony od nas – zajęty jest z reguły mężczyzna. Stado gołych bab, ciągnących za sobą swój szubrawczy przyodziewek przygniata się do tej lady. Odchodzą żarty, umizgi, piski. Element jest przecie bardzo rozmaity z przewagą najgorszego. W małej sionce dzielącej łaźnię od dezynfektora, stoi prześcieradłem nakryta ławka, a przy ławce sowiecka baba w fartuchu z maszynką do golenia w ręce.
Zaczyna się wrzask i pisk i płacze i awantury. Najzażarciej bronią się wstydliwe, starsze, wiejskie kobiety i w żaden sposób nie chcą się kłaść i poddać przepisowi. Nie ma jednak rady.
Baba goli cały transport pod rząd tą samą maszynką i na tym samym prześcieradle. Potem dopiero puszczają nas do łaźni. Kijowska była wyjątkiem. Wszystkie inne przez które nas przepuszczano były tak straszne, niechlujne i prymitywne, że trudno to opisać. A jeszcze trudniej żądać by ktoś dał wiarę.
Nie ma przeważnie szyb i z chwilą gdy się wyjdzie spod tuszu, lodowaty strumień powietrza – jest przecie grudzień – owiewa człowieka mokrego, rozparzonego, o dymiącej jeszcze po umyciu głowie. Ścieki są popsute i tak zalepione odwiecznym mydłem, że woda nie schodzi i pod koniec każda z nas stoi po kostki w cudzych brudach, w które zresztą załatwiają się w czasie kąpieli, jawnie i bez żenady różne półidiotki, nieletnie prostytutki i inne pozornie tylko ludzkie stworzenia. Ponadto póki się wszystkie nie wykąpią i nie wypiorą łachów, reszta musi czekać dzwoniąc zębami i owijając się rozpaczliwie w mokry ręcznik o ile go która ma.
Czasem bania jest tak mała, a transport tak liczny, że pod jeden tusz pcha się kilkanaście kobiet jednocześnie. Jedna odtrąca drugą, zaczynają się kłótnie, wrzaski, przekleństwa. Te które mają jakieś wrzody, wysypki, świerzb, czy ropienie są wtedy paniami sytuacji, bo każda zdrowa odsuwa się id nich ze wstrętem i robi jej miejsce dobrowolnie. Odsunąć się jednak w takim tłoku prawie niepodobna. Człowiek jest maglowany, gnieciony i popychany przez jakieś – mniej lub bardziej obrzydliwe – ciała o mniej lub bardziej podejrzanych wyrzutach i ranach. Wszystko w pośpiechu, nienawiści jednych do drugich, w mydle, parze, oślizłości i zmęczeniu.
Dopiero gdy wszystkie tusze umilkną otwierają się z klucza drugie drzwi umieszczone naprzeciw tych przez które nas wpędzono do łaźni. Wtłaczamy się do trzeciej ostatniej ubikacji mającej połączenie z dezynfektorem. Zazwyczaj jest to kompletna lodownia, gdyż drzwi prowadzą wprost na dwór, a pieca nie ma żadnego.
Na środku, na ziemi – a w wyjątkowych wypadkach na deskach umyślnie na ten cel tam położonych – garbi się stos rozparzonych łachów. Metalowe kółka są tak gorące, że ich wprost tknąć nie można. I teraz następuje straszna chwila, kiedy na ten wzgórek rzuca się tłum gołych, rozpychających się kobiet i rozkopuje go szukając swoich rzeczy.
Oczywiście wszystkie szmaty wysuwają się przy tym z poszczególnych kółek i mieszają jak groch z kapustą. Najohydniej zapaskudzony, cudzy przyodziewek leży skłębiony na ziemi razem z jedynym, co posiadasz, przy czym wyciąganie swojego płaszcza, czy bluzki komuś spod mokrych, a już zabrudzonych nóg jest rzeczą prosta i zwyczajną.
Czasem drugą pończochę znajdziesz dopiero wtedy gdy się już wszystkie ubrały, o ile jej któraś z Sowietek nie wzięła jako szalika na szyję, bo i tak bywało. Najwięcej kradzieży zdarza się w czasie tego ubierania się właśnie. Komuś – pamiętam – zginęła jedyna spódnica, czym zarząd bani wcale się nie przejął mówiąc, że na to nikt nie poradzi. Na palenie i niszczenie w piecu naszych ostatnich rzeczy też widać rady nie było.
Któraś dostała raz ataku serca na widok spalonego na brązowo jedynego ciepłego swetra, jaki posiadała.
Tym co na tych dezynfekcjach nie ucierpiało nigdy naprawdę to były właśnie gnidy i wszy! Po chwilowym ogłupieniu od gorąca przychodziły szybko do siebie i zaczynały na nowo. Kto zatem – dzięki systematycznemu biciu robactwa, wytępił je w swoich rzeczach – o ile to w tiurmie, a zwłaszcza w transporcie jest w ogóle możliwe – ten w dezynfektorze nabierał obcego tuzinami. Do pieca szło zatem z reguły wszystko tylko po nowe wszy. Twierdzenie to nie jest ani żartem, ani przesadą.
Po kąpieli, jak zwykle – dłużąca się w nieskończoność – rewizja. Stoimy w długim szeregu na korytarzu, a kilku żołnierzy przetrząsa nasze rzeczy. Wysypują wszystko z worków na zaplutą, zadeptaną podłogę, łażą buciskami po wypranej z takim trudem bieliźnie. Nie zabierają już nic, bo wszystko co można było wziąć, wzięli nam dawno, więc po co to wszystko?
Trzymam się resztką sił. Czuję gorączkę, głowa boli mnie nieprzytomnie, wrzód w nosie narywa.
Mam tylko jedno pragnienie, położyć się byle jak, byle gdzie i zamknąć łzawiące od bólu oczy…
cdn
cz III Starobielsk
Literatura, opracowania, cytaty:
Bogdan Klukowski „My deportowani”,
Beata Obertyńska „W domu niewoli”,
Beata Obertyńska „Grudki kadzidła”,
Aleksander Szumański
Najnowsze komentarze