USA-Państwo wspaniałych ludzi i mniej wpaniałych przywódców
Doc.dr. Rudolf Jaworek
1Ameryka moich młodzieńczych wyobrażeń.
Od wczesnych lat mojej młodości zachwycałem się Ameryką. Dowiadywałem się o niej z literatury młodzieżowej Karola May’e, czeskich periodyków dla młodzieży i licznych filmów przygodowych. Ten strumień informacji rozpalał moją wyobraźnię lat dziecinnych i młodzieńczych a w niej tworzył i utrwalał obraz wielkiego kraju pokrytego puszczami, pełnego dzikiej zwierzyny i kryjących się w tych gęstwinach dzikich ludzi, „czerwonoskórych”, z którymi zmuszeni byli walczyć dzielni przybysze z Europy, by nauczyć ich tego wszystkiego, co w Europie było wszystkim znane, a co później nazwano „cywilizacją białych”.
Do dziś mam przed oczami wozy naszych pionierów ustawione w koła z, poza których bronili się dzielnie „nasi” przeciw okrążającymi ich na koniach dzikusami. Słyszę wrzaski tych „czerwonych dzikusów” i świst ich tomahawków i pełne okrucieństwa twarze skalpujące naszych dzielnych wojowników.
Kiedy Indianie zostali przez naszych wytępieni okazało się, że wśród owych dzielnych zdobywców „Zachodu” znalazło się dość sporo różnej hołoty: bandytów, złodziei, szulerów, gwałcicieli, którzy za nic mieli prawo i dopiero dzielni szeryfowie (patrz film „W samo południe”) lub wyspecjalizowani w strzelaniu „uczciwi rewolwerowcy” zaprowadzili wśród tej fali przestępców – jako taki porządek w powstających na dawnych terenach Indian licznych osiedlach i miasteczkach Zachodu.
Niestety w wielkich miastach jak np. Chicago zło było już na tyle zakorzenione, że przeżarło wszystkie instytucje tego młodego historycznie państwa. Królowały, więc w nich prawa stanowione przez zbrodniarzy a ich egzekutorami rody gangsterów jak np. Al. Capone i inni, lecz i wówczas w tym młodym, prężnym społeczeństwie znaleźli się odważni policjanci, którzy cały ten świat gangsterski potrafili wysłać za kratki, a jego potomstwo wykreować na uczciwych obywateli, tym łatwiej, że odziedziczyło po ojcach gangsterach olbrzymie majątki.
Na górnych piętrach władzy tego kipiącego energią społeczeństwa skupili się ludzie wyjątkowo prawi i szlachetni. Byli wśród nich i nasi rodacy. Nie zapominają o nich Amerykanie, a i my pamiętamy o ich zasługach dla tego państwa jak np. T. Kościuszki, K. Pułaskiego i innych. My Polacy z rzewnością wspominamy ich prezydenta Woodrowa Wilsona, który w orędziu z dnia 8.01.1918 roku postulując warunki pokoju po I wojnie światowej dla świata, w punkcie 13 głosił: „Powinno być utworzone niepodległe państwo Polskie, które winno obejmować ziemie zamieszkane przez ludność bezsprzecznie polską, mieć zapewniony wolny i bezpieczny dostęp do morza. Jego niezawisłość polityczna, gospodarcza oraz całość terytorialna winna być zagwarantowana układem międzynarodowym” (A. L. Szcześniak, Historia – Polska i Świat Naszego Wieku 1914-1989. Polska Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1999)
Również w czasie II wojny światowej, my tu w Polsce skazani na zagładę przez ówczesnych Niemców, żyliśmy z nadzieją, że Stany Zjednoczone zwyciężą okrutnego wroga i przywrócą Polsce wolność. (Nie wiedzieliśmy wówczas nic o zgodzie ich prezydenta F.A. Roosevelta na przekazanie Polski zbirom Stalina.) Śledziliśmy postępy Amerykanów w Afryce, potem na Sycylii: lądowanie aliantów w Normandii pod dowództwem wojsk sprzymierzonych, Amerykanina Dwight’a Eisenhowera. Z zapartym tchem śledziliśmy zwycięstwa jego generałów O.N. Brandleya, a szczególnie brawurowy marsz ku zwycięstwu gen. G.Pattona. Kiedy D. Eisenhower został po wojnie prezydentem USA cieszyliśmy się jak dzieci widząc w tym bohaterze z czasów wojny nadzieję na ewentualne oswobodzenie nas z rąk sowieckich zbirów. Potem cała nasza Polska młodzież zachwycała się przystojnym, sympatycznym, młodym prezydentem J.F Kennedym, który w porównaniu z władcami imperium sowietów jawił się jako zwiastun nowego, wspaniałego świata. Mieliśmy nadzieję, że da w Wietnamie komunistom łupnia, a kiedy go zamordowano w Dallas, czuliśmy jakby odszedł ktoś bliski. Wraz z nim odeszła nadzieja nas młodych, na lepszy świat. Następne lata komuna robiła wszystko by przyczernić w naszych oczach obraz Ameryki. Pokazywali nam zbrodnie w Wietnamie, amoralne działanie jej prezydentów (Watergate – Nixon) a także straszyli nas stonką zrzucaną na nasze pola – przez Amerykanów. Jednak nasza wiara w mocarstwo będące naszą nadzieją, nie słabła. Kiedy zaś prezydentem USA został Ronald Reagan i podjął walkę z komunizmem nasze nadzieje na lepszą przyszłość Polski ponownie wzrosły. Potem jego miejsce zajął G. Bush, który swym wystąpieniem w Wiedniu odnoszącym się do krajów Europy Wschodniej rozradował nasze serca: „ A więc Amerykanie o was nie zapomnieli!” Jako też następne lata przyniosły upadek znienawidzonego systemu, wycofanie wojsk Sowietów z naszego kraju i olbrzymi entuzjazm, że wreszcie będziemy mogli sami stanowić o losie naszego narodu. Tak, więc wchodziliśmy w nowe tysiąclecie pełni optymizmu, że oto dzięki potężnej Ameryce będziemy żyć w wolności i że będziemy mogli wzbogacić nasze piękne tradycje narodowe.
2. Indianie nie tacy straszni.
Nie zdajemy sobie sprawy jak informacja przekazywana nam słowem mówionym, pisanym, obrazem a nawet pieśnią i muzyką – wpływa na nasze wyobrażenia, przekonania i odczucia, co do innych istot żyjących na naszej planecie. Ten nasz obraz dotyczy zarówno zwierząt (odważny jak lew, chytry jak lis, wierny jak pies, ludzka hiena) jak i ludzi (pracowity jak Chińczyk, leniwy jak Murzyn, inteligentny jak Francuz, bohaterski-odważny jak Polak). W moich wyobrażeniach ukształtowanych przez młodzieżową literaturę i amerykańskie „westerny” czerwonoskórzy jawili się jako „dzikie diabły” czające się w lasach i napadające na poczciwych i szlachetnych białych osadników, paląc ich domostwa, mordując ich mieszkańców, skalpując ich głowy i uprowadzając ich dzieci. Z biegiem lat człowiek odchodzi od literatury i kina przygodowego i zaczyna szukać prawdy w poważniejszych dziełach. W ten sposób dowiedziałem się, że cały kontynent amerykański był kiedyś zamieszkany przez Indian. Był to według badaczy lud nazbyt silny i zdrowy, którego liczne szczepy wykształciły swoistą kulturę, która nawet dzisiaj inspiruje elity moralno-intelektualne ludzkości do czerpania z jej zasobów.
„Wierzyli, że natura wypełniona jest duchem, tak jak istoty żyjące. Poczuwali się do jedności z nią, do pokrewieństwa ze zwierzętami i drzewami.” Ziemia, według Indian, była wspólną matką, dzięki której możliwe było życie. Korzystano z jej dobrodziejstw jednak z podziwu godnym umiarem, oszczędzając jej dobra i chroniąc procesy jej stale odnawiającego się życia. Żywili się jej dobrami trudniąc się myślistwem i zbierając bogate płody, w które obfitowały porastające kontynent lasy. Egoizm nie miał wśród nich warunków do rozwoju gdyż według ich wierzeń „wszystko należało się wszystkim”. Te ich przekonania sprawiały, że obce im były różnice społeczne tak rozwinięte przez współczesny kapitalizm. Według Montaigne na zapytanie króla Karola IX w Ronen – co najbardziej ich dziwi w życiu białych – trzech przywiezionych tam Indian odpowiedziało, że istnienie wśród nich „ludzi bogatych, korzystających z wszelkich przyjemności, oraz innych wyniszczonych nędzą i głodem, żebrzących pod drzwiami tych pierwszych” Dziwili się owi Indianie, że ci pokrzywdzeni znoszą owe niesprawiedliwości, nie skaczą do gardeł bogatych i nie palą ich domów.
Inni badacze życia Indian informują w swoich zapiskach, że byli to ludzie o łagodnych obyczajach, delikatni i przyjacielscy. Cechowała ich wzajemna solidarność. W razie nieszczęśliwego wypadku, każdy z nich mógł liczyć na pomoc innych. W czasie choroby usługiwali jedni drugim, do samego jej końca. Inna zaleta żyjących tu ludzi to waga, jaką przypisywali słowom. We wspomnieniach podróżników spotykamy się ze stwierdzeniem, że „prędzej oddaliby życie, niżby dane słowo złamali”. „Wśród licznych plemion wiele było takich, które walczyły jedynie w obronie własnej”. Niektóre z nich składały się z samych pacyfistów. Na przykład na północnym-zachodzie każdy Indianin, który w czasie wojny zabił człowieka, uchodził za mordercę, dlatego musiał poddać się przepisowym obrzędom oczyszczającym.
Badacz życia Indian Dawid Thompson pisał, że na ogół potępiali oni rozlew krwi i jeżeli jakaś smutna okoliczność zmusiła ich do tego – byli ludźmi nieszczęśliwymi. Ten z nich, który rozmyślnie dopuścił się mordu, traktowany był z odrazą, jako człowiek zagrażający wszystkim innym i opanowany przez „złego ducha”.
Dla białych przybyszów przybyłych zza morza byli w pierwszym okresie pomocni i gościnni. Wielu z owych „zdobywców” zginęłoby z głodu, gdyby nie pomoc miejscowych Indian.
Oczywiście na tak wielkim kontynencie nie wszystko przebiegało idealnie. Indianie byli wrażliwi, nawet sentymentalni, lecz bywali również okrutni, prowadzili z sobą wojny, w których wykazywali dużą przebiegłość. Znali również tortury. Dość silna była u nich świadomość prawa do odwetu. Te ich cechy dały wkrótce znać o sobie, kiedy biali przybysze zaczęli szerzyć na kontynencie swą „ cywilizację, kłamstwa, obłudy i śmierci”.
3. Wytępienie ludów kontynentu.
Za serce i gościnność wobec niespodziewanych gości tubylcom przyszło drogo płacić. Górowali oni moralnie nad przybyszami, o czym świadczą liczne zapisy współczesnych. Przyjęli obcych przyjaźnie, z ufnością, życzliwością i zaciekawieniem. Początkowo pomagali „białym” w ich pierwszych próbach zadomowienia się. Ratowali ich okręty, zaopatrywali głodujących przybyszy w żywność. W ten sposób uratowali Francuzów nad rzeką świętego Wawrzyńca, Anglików w Wirginii i w wielu innych miejscach. Przetrwanie owych pierwszych białych kolonistów było możliwe nieraz tylko dzięki pomocy tubylców. Bogactwa nowego ludu przyciągały coraz więcej chętnych do jego zagarnięcia Europejczyków, w płn. Ameryce Francuzów, Anglików, Holendrów, a w płd. Ameryce Hiszpanów. Przybysze korzystali z łatwowierności Indian i grabili ich ziemie bez skrupułów za dosłowne grosze. Wyspę Manhattan (obecny N.York) pewien Holender odkupił od Indian za 60 guldenów (24 dolary). Ojciec znanego Tomasza Jeffersona zajął obszar 262 ha za czarkę ponczu! Podobne „transakcje” Wszystkich przybyszów ogarnęła gorączka szybkiego bogacenia. Pierwsze sukcesy rozbudzały dalszą pożądliwość. Kto posiadł ziemię, pragnął posiąść jej więcej by w końcu uzyskać od europejskiego władcy (króla) dokument potwierdzający jego stan majątkowy. Władcy europejscy przyjęli jako naturalne, że nowy odkryty przez Kolumba ląd wraz ze swymi bogactwami i ludnością staje się ich własnością ograniczoną terytorialnie jedynie przez innych europejskich władców. Obok ludzi interesu przyjeżdżało na nowy kontynent coraz więcej ludzi uciekających z Europy przed biedą lub prześladowaniami. Ich los był nieraz tragiczny, bo będąc bez środków, godzili się na pracę niewolniczą u nowobogackich. Później zastąpili tych biedaków czarni niewolnicy.
Tym czasem nowa kasta panów ustanowiła swe prawa dla poddanych, które panów oczywiście nie obowiązywały. Jeszcze nawet w XVIII w. Gubernator Mores Norton zabraniał związków między poddanymi a Indiankami. Sam zaś utrzymywał 5-6 najpiękniejszych indiańskich dziewcząt … i zawsze nosił przy sobie truciznę, by móc jej szczyptę podać mężczyznom wzbraniającym się „wypożyczyć” mu swe żony lub córki.
W tłumie napływającym do Ameryki Europejczyków były całe kolonie różnych ugrupowań religijnych jak np. Bracia Morawscy, których przekonania odbiegały od moralności elity tworzącego się społeczeństwa. Byli bardziej ludzcy wobec Indian, ale też nieraz na równi z nimi prześladowani. W Massachusetts wypalano im piętna na dłoniach i obcinano uszy, a kobietom przeszywano język rozżarzonym metalowym kolcem… W. Blend wisiał 16 godzin z piętami złączonymi żelaznymi okowami na karku, a ciało bito pejczem, aż zmieniono je w galaretę”
Wróćmy jednak do pierwotnych mieszkańców tej ziemi, czyli Indian. W miarę jak wśród przybyszów zza morza rósł apetyt na ziemię i bogactwo Indian, jak bezwzględność, okrucieństwa, fałsz, obłuda, cynizm, przenikały do świadomości żyjących tu ludów, zaczęła rodzić się niechęć do białych i coraz częstsze próby obrony swojej ojcowizny. Dla europejskiej hołoty taki opór był nie do zrozumienia. Wszak przyjechali tu by się bogacić, a tu jakieś „dzikusy” starają się jej w tym przeszkodzić! Oburzenie wstrząsnęło mieszkańcami Londynu jak i Wirginii (posiadłość angielska). Zaczęły pojawiać się głosy nawołujące do rzezi i eksterminacji „dzikusów”. Głoszono „Kości Indian muszą użyźnić ziemię zanim zaorze ją pług białych.”
Wszelki opór miejscowych wzmagał jedynie zemstę przybyszów. W Wirginii, kiedy biali zaczęli zawłaszczać dla siebie wielki połacie ziemi, a wreszcie zamordowali jednego z indiańskich przywódców, tubylcy 22.05.1622 roku wycięli nieomal 1/3 Białej ludności tej prowincji. Brytyjczycy przysięgli im krwawą zemstę i tak po 20 latach z 40000 miejscowego plemienia Powhattanów pozostało 5000, a pod koniec stulecia nie żył już żaden z nich. Podobny los spotkał plemię Peguotów broniących swego terytorium. Metody walki przybyszów daleko odbiegały nawet od ówczesnych standardów wojny. „Zaatakowali nocą nad rzeczką Mystic biesiadujących w wigwamach Indian, wyrżnęli wszystkich łącznie z kobietami i dziećmi, podłożyli pod szałasy ogień i spalili martwych a nawet rannych.” Uczestnik tej rzezi później opisywał: „Niemniej niż 600 dusz indiańskich posłano do piekła”, a inny z radością dodawał: „Indianie piekli się w ogniu i dopiero strumienie ich krwi ugasiły płomienie”.
W tamtych czasach byli Europejczycy prześcigali się w rozkoszy mordowania tubylców. Jeden z owych dorobkiewiczów W. Krieft w 25.02.1643 roku rozkazał udusić podczas snu setki pokojowo nastawionych Indian z plemienia Algonkinów i przynieść sobie ich obcięte głowy.
Te morderstwa mobilizowały tubylców do obrony. I tak plemiona Abenaków, Moheganów, Wampanoagów i Indian z Massachusetts zjednoczyły się i rozpoczęły wojnę. Żołnierze białych oburzeni tą bezczelnością 19.09.1675 roku wymordowali ponad 300 kobiet i dzieci z plemienia Narragausetów, gdyż indiańskim wojownikom udało się uciec. Wyginęli w następnych miesiącach a ich wodza Metacometa zamordowano i poćwiartowano, zaś jego głowa, wbita na pal, straszyła długo w mieście Plymouth.
Karlheina Deschner w swej książce „Moloch” (wydawnictwo: URAEUS – Gdynia 1996r.) tak opisuje owe potworności: „Nie pominęli żadnego łotrostwa, żadnej zbrodni. Wszelkimi sposobami okradali i oszukiwali swe bezbronne ofiary. Nie mieli żadnych skrupułów. Zdarzało się, i to niejednokrotnie, że Indian sprzedawano do Hiszpanii jako niewolników. Tak stało się na przykład w roku 1614 z grupą 27 osób, schwytanych przez kapitana Thomasa Hunta w Plymouth lub jego okolicach. Przywódców zapraszano na rozmowy pokojowe, przekupywano ich, nakłaniano do zdrady lub podstępnie mordowano. I tak w roku 1675 w hrabstwie Stratford, na zachód od Potomaku, w pobliżu dzisiejszego Waszyngtonu rozłupano czaszki 5 wodzom Susquehanocków, zaproszonym jako parlamentariusze.
Wyprzedzając bieg wypadków, powiedzmy, że masakry, podczas których nie szczędzono także kobiet i dzieci, nie były wcale rzadkością jeszcze pod koniec wieku XIX. Sprawcy tego, o ile w ogóle dochodziło później do rozprawy sądowej, z reguły zostawali uniewinniani. Wielokrotnie napadano na Indian pogrążonych we śnie, wyrzynano ich, mordowano jeńców, palono indiańskie szałasy. Kobiety przeważnie gwałcono, potem rozstrzeliwano, dzieci zabijano i „skalpowano dla zabawy”. Mężczyzn torturowano, kaleczono ich, jak i kobiety i ich dzieci, w okrutny sposób, a organy płciowe zabierano jako trofea. Odcięte kobiece „private parts” żołdacy rozpinali często przy kulach u siodła lub ozdabiali nimi kapelusze. Ale nie tylko wojsko uczestniczyło w walce z Indianami. Lokalne władze organizowały oddziały uzbrojonych cywilów, zlecając im odstrzał czerwonoskórych, gdziekolwiek by ich wypatrzyli. Gubernatorzy i pochodzący z wyboru przedstawiciele ludności wyznaczali nagrody za każdy zdobyty indiański skalp.
Armia postępowała według zasady: każdy Indianin nadaje się do wymierzenia mu kary. Zasadę tę stosowali później naziści, tyle, że już nie w odniesieniu do Indian. Szczuto na siebie całe plemiona albo grupy ludzkie – na przykład jednych na drugich zwaśnionych między sobą Czirokezów, tychże Chirokezów na Yamassów, Irokezów na Huronów itd. Już wówczas stosowano politykę spalonej ziemi jak w czasie wojny z Senecami.
Gdy bezpośrednio nie stosowano przemocy, gdy czerwonoskórych po prostu nie masakrowano, można ich było przyprawić o śmierć w sposób pośredni – na przykład zabierając im najlepsze tereny łowieckie, budulec, ziemię orną, bydło, rujnując ich wioski i niszcząc zasiewy, eksploatując ich doszczętnie gospodarczo. Nawet groby Indian, tak dla nich święte, bywały systematycznie plądrowane przez hieny cmentarne. Można było skazać tubylców na zamarznięcie, ukradłszy im broń, konie i derki, lub na śmiertelne choroby, odcinając ich od zapasów żywności i źródeł wody.
Indianie nie znali też gruźlicy ani syfilisu. Były one pierwszymi podarunkami białych, prowadzącymi do straszliwych tragedii, zwłaszcza, że czerwonoskórzy okazali się bardziej podatni na te choroby od samych Europejczyków. Suma całego tego zła spowodowała gwałtowny wzrost samobójstw, szczególnie wśród młodych Indian.
Pisarz Siegfried von Nostitz porównuje położenie tych ludzi, żyjących przynajmniej do początków XX wieku na granicy minimum egzystencji, z losem syberyjskich zesłańców politycznych w carskiej Rosji. Ilekroć tylko podjęli rozpaczliwą próbę wyrwania się z nędzy, ilekroć upomnieli się o swoją ojczyznę, jak w roku 1878 uczynili to Bannockowie czy Cheyennowie, robiono na nich obławę i uzbrojonych tylko w noże myśliwskie gnano na salwy rozwścieczonej soldateski. Potem ściągano im skalpy.
Indian Nez-Perce z Oregonu, którzy po 72 latach pokoju zbuntowali się przeciwko pozbawieniu ich ziemi, wojska amerykańskie ścigały na trasie 1600 kilometrów przez góry aż do Kanady. Gdy zaś Indianie wyczerpani walką, trudami i głodem wreszcie się poddali, rząd, łamiąc swe przyrzeczenie, zapędził ich do malarycznego rezerwatu w Oklahomie, gdzie większość z nich wymarła.
Poza przemocą fizyczną i podstępnymi morderstwami na porządku dziennym bywało także zrywanie układów i wszelkiego rodzaju oszustwa. Każda podłość była dobra, by okpić lub doprowadzić Indian do zguby. Szczególnie użyteczne okazało się podawanie im alkoholu, na który byli o wiele mniej odporni niż zaprawieni w piciu biali. Spici zamarzali, topili się lub wzajemnie się zabijali. Już w roku 1698 Delawarowie skarżyli się: „Picie wódki spowodowało zagładę siedmiu naszych szczepów.” Wykorzystywano seksualnie ich żony i córki lub też kupowano je od nich za bezcen. Oszukiwano podczas handlu skórami. Handlarze sprzedawali im najgorsze gatunki żywności po paskarskich cenach. Urzędnicy sądowi podkradali pieniądze przyznane im na utrzymanie. Przekupywano ich wodzów lub też narzucano takich, którzy godzili się na korzystne dla białych umowy handlowe. Fałszowano podpisy „kontrahentów” lub uzyskiwano je od nich, gdy byli pijani. Generał Sheridan, złamawszy prawo gościnności i uwięziwszy przywódców plemienia Kiowa, zagroził im haniebną śmiercią przez powieszenie, co skłoniło do ustępstw całe plemię. Olbrzymie tereny nabywano za pieniądze, których później nie uznawano jako środka płatniczego. Deportowano Indian w nieznane miejsca, w których ginęli bez śladu.”
Szczepy Indian ginęły jedne po drugich. Wytępiono Seminolów z Florydy, a podobny los spotkał Creeków, Choctowów, Mohikanów, Delawarów, Indian Gawnee i innych, których nazwy plemion już dziś nie znamy.
W miarę jak czas upływał do zmagań z czerwonoskórymi wkraczał postęp techniczny. O ile Hiszpanie na południu kontynentu korzystali w polowaniach na Indian z psów, które rozszarpywały ofiary jak dzikiego zwierza, Anglicy na północy użyli bardziej postępowych metod wyniszczenia przeciwnika. Przekazywali szczepom koce i ubrania zarażone czarną ospą. Zaraza dziesiątkowała Indian pozwalając darczyńcom zasiedlić wymarłe tereny.
Indianie próbując ratować się przed eksterminacją, przyjmowali religię zdobywców (podobnie jak nasi Piastowie, by wytrącić argument pogaństwa atakujących ich Germanów). Nie wiele to pomogło. Kroniki odnotowują, że kiedy kilkusetosobowa grupa nawróconych Indian bliska śmierci z głodu wróciła na swe tereny, żeby zabrać z nich plony, przywitało ich dwustu białych podających się za przyjaciół, namówili przybyłych do oddania broni, po czym wszystkich wymordowali i oskalpowali (także Indianki i ich niemowlęta), potem wróciwszy do Ohio upomnieli się o nagrodę za każdy skalp czerwonoskórego.
Pod presją zdobywców wiele szczepów musiało opuścić swe osady i domy (ówcześni wypędzeni) W 1779 jedenaście wiosek Indian Chickamanga zostało startych z powierzchni ziemi. W roku 1784 część szczepów Irokezów musiała zrzec się wszelkich praw do terenów leżących na południowym zachodzie. Rząd amerykański przy każdej okazji oszukiwał tubylców. Nawet pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych – Jerzy Waszyngton – obiecał Indianom, że rząd nie zezwoli na ich oszukiwanie i będzie strzegł ich praw. W rzeczywistości oszukiwał ich setki uroczystych układów. W ciągu XVIII wieku zawarł z Indianami 370 umów i prawie żadnej z nich nie dotrzymał: „Wypędzono Indian ze wszystkich ich siedzib, niszczono ich opłotki i chaty, wykradano im bydło, rozpijano ich mężczyzn, kobiety uczono prostytucji… gdy zaś tubylcy zrozpaczeni, umierający z głodu zrywali się do obrony powstał krzyk o okrucieństwach Indian.
By być w zgodzie z prawdą trzeba przyznać, że w końcu XVIII wieku senat amerykański ratyfikował wszystkie umowy z Indianami – Irokezami, Czirokezami, Creekami. Jednak w praktyce nikt w terenie nie traktował tych umów poważnie. Trudno się dziwić, skoro i prezydent państwa (Tomasz Jefferson – 1801-1809) mówił do Indian: „Nie utracicie nigdy swego kraju i swoich własności”, a parę lat później: „Będziemy musieli wygonić ich jak zwierzęta z lasów w Góry Skaliste.” Umowy umowami a Indianie musieli się wynosić do coraz to dalszych, mniejszych, mniej urodzajnych i mniej zdrowych terenów:
szczep |
data |
Opuszczenie terytorium |
Sarów i Foxów |
3.XI.1804 |
50 mln akrów na rzecz USA |
Creeków |
1814 |
2/3 !!! kraju |
Indianie z Ohio |
1817 |
Zabrano resztę terytorium ok. 4 mln akrów |
? |
1818 |
Ich cała ojczyzna |
Creeków |
1825-26 |
Opuszczenie reszty kraju |
Czinokezów |
|
Tereny w Georgii, Alabamie |
Różne żyjące na Nowym lądzie |
28.V.1830 |
77 mln akrów (wypędzono 79 tys. ludzi) |
Literatura historyczna wspomina o warunkach, w jakich wypędzono z ich domostw tubylców: „Musieli iść boso przez lody i śniegi, a w czasie marszu ginęli z zimna, chorób i okrucieństw żołnierzy.” Coraz większe zastępy Indian zamykano w rezerwatach, które stawały się coraz bardziej ciasne, bez zabudowy, zapewniające głodowe życie. Próby ucieczki kończyły się tragicznie. Zimą 1879 r. gromada zgłodniałych i zziębniętych Indian została w całości wystrzelana wraz z kobietami, dziećmi i niemowlętami. Następnie żołnierze oskalpowali trupy i zbezcześcili je.
Znana z westernów tzw. „gorączka złota” sprawiła, że ruszyły w kierunku Kalifornii całe zastępy hołoty, oszustów, rzezimieszków. Polowali oni na Indian i mordowali ich z wyjątkową brutalnością. W tym czasie w ich użyciu były już colty i strzelby Kentucky. Osadnicy wspomagani przez wojsko, policję i owe nowoczesne uzbrojenie dokonywali w zachodnich stanach istnej masakry tamtejszej ludności, a głód i choroby dokonywały reszty. W połowie XIX wieku żyło w Kalifornii jeszcze ok. 100000 Indian. Przy końcu stulecia zostało ich tylko 15000. Wspomagająca ten holocaust generalicja nie kryła tych zbrodniczych planów. Generał Carleton dawał instrukcje swym oficerom: „Wszystkich indiańskich mężczyzn macie zabijać, gdziekolwiek ich spotkacie.” Generał Sherman natomiast zapewniał: „Wytępimy ich całkowicie – muszą oni zniknąć z powierzchni ziemi.” Byli także generałowie bardziej ludzcy jak generał Curtin, który pisał do Waszyngtonu 12.I.1865, że czuć odrazę wobec osadników i żołnierzy domagających się zabijania bez wyjątku wszystkich Indian. Generał Cnooke skarżył mi się, że w całym kraju nic już dla Indian nie zostało „Bizony wyginęły a królików jest zbyt mało. Wobec widma śmierci głodowej Indianie zbierają się do wojny, a nam każe się ich zabijać”.
Tak wielki kontynent nie od razu można było opanować. Toteż mordowanie Indian przebiegało stopniowo, lecz systematycznie przez cały XVIII wiek. Od roku 1861 do 1865 toczyła się wojna z Cheyennami, od 1862-1872 wojna z Siouksami, a od 1871 do 1886 wojna z Apaczami. Były to wojny wyjątkowo brutalne i wyniszczające. Pozbawiano wpierw Indian terenów łowieckich a toczący z nimi wojnę generał Sheridan atakował ich zimą, kiedy przeciwnik nie był w stanie skutecznie walczyć (brak pożywienia i brak możliwości ucieczki) Okrążył ten bohater indiańskie wioski i atakował je bladym świtem. Tym sposobem całą dolinę Shenandoah zmienił w 1864 r. w wypaloną pustynię, na której, jak z uznaniem mówił generał Granth – nawet przelatujące wrony nie znajdywały pokarmu”. W ten sposób zajęto kraj Cheyennów większy od kilku krajów europejskich razem wziętych. Plemię Siouksów, rycerzy prerii, niegdyś zamożne doprowadzone do stanu, gdzie musiało żywić się korzeniami roślin. Poprzez oszukańcze umowy kupna – sprzedaży pozbawiono go terenów ok. 295 mln akrów płacąc po 6,25 centa za akr, co stanowi 1/100 ceny tej ziemi. Ich ojców złamano i resztki tej ludności deportowano do ówczesnego obozu koncentracyjnego w Cnow reek w Dakocie. Tam i w dalszych przemieszczeniach biedni ludzie „padali jak muchy”. Opornych wieszano. Ich wodza zastrzelono i wrzucono do dołu na odpadki przy rzeźni. W innych miejscach ścigano ich grupy, a gen. Sherman, ich prześladowca, pisał do gen. Granta: ”Musimy traktować Siouksów z najwyższą surowością, dążyć do pełnej eksterminacji ich mężczyzn, kobiet i dzieci.” Znanego są też jego stwierdzenia w rodzaju: „Im więcej ich uśmiercimy w tym roku, tym mniej będziemy musieli ich zabijać w przyszłym.” Za taką „humanitarną” postawę generał ten awansował na naczelnego dowódcę armii amerykańskiej, a jego zwierzchnik gen. Grant został prezydentem.
Ostatnie rzezie Indian odnotowano w 1890 roku, kiedy wyniku dalszych ograniczeń rządu ich grupa uciekła na niezamieszkane, niezdrowe teren koło „Potoka Zranionego Kolana” . Otoczeni chcieli się poddać, lecz otworzono do nich ogień i jak opisywał później ktoś z uczestników zdarzenia „Do biegnących kobiet z dziećmi strzelano… gdy wszyscy wojownicy leżeli już na ziemi.”
Wojna z Indianami się zakończyła. Żałosne ich resztki zapędzono do rezerwatów. Po obrabowaniu tubylców z wszystkiego, co posiadali w XIX wieku obdarowano ich prawem obywatelstwa! (1924r.) Dotychczas, bowiem tubylcy byli traktowani jako cudzoziemcy!
Miłośnicy przyrody.
Nigdzie na świecie do XX w. Nie zniszczono tak wielkich puszcz jak te rozciągające się od Maine do Missisipi. Zdobywcom kontynentu, w przeciwieństwie do tubylców, nie zależało na zachowaniu lasów i prerii. „Byli nie tylko mordercami, lecz także żądną bogactw hałastrą, której chodziło tylko o jedno: o zysk, i jeszcze raz zysk i to natychmiastowy. On był dla nich prawdziwym bogiem, nadal też jest bogiem wyższym ponad wszystko.” Łupili wszystko, co dało się sprzedać: zwierzęta, ziemię, wodę. Zaczęli od sprzedaży lasów tak, że po upływie pół wieku trzecią część urodzajnych gleb zamieniono w pustynię. Z istniejących tu niegdyś 70 gatunków traw pozostały tylko trzy. Ziemia dająca życie stała się chora. Wytępiono również zwierzęta. Wyginęło wiele ich gatunków. Na przykład na północnym-wschodzie wyginęło w krótkim czasie 60 mln bobrów. Główne pożywienie od stuleci, jakie dla Indian stanowiły bizony bezmyślnie wytępiono, by pozbawić tubylców żywności. Ich wielomilionowe stada położono trupem. Pewien myśliwy pisał, jak cała preria pokryta była ciałami zabitych zwierząt tak gęsto, że z trudem dostrzegało się wśród nich samą ziemię „Można było 20 mil iść po samych trupach
Rudolf Jaworek
Najnowsze komentarze